IKS

„Sound of Metal”, reż. Darius Marder, Amazon Prime Video – [recenzja]

sound-of-metal-film-recenzja

Jeżeli spodziewacie się filmu pełnego głośnej, rockowej muzyki, to możecie być rozczarowani, chociaż myślę, że to, co dostaniecie w zamian, wynagrodzi brak oczekiwanego metalowego łomotu, tak obiecująco zapowiedzianego w tytule produkcji. Bo to nie jest obraz o muzyce. To nawet nie jest film o dramacie muzyka tracącego słuch. Ani melodramatyczny romans o parze próbującej poradzić sobie w tragicznej i trudnej sytuacji życiowej. Chociaż zarówno tytuł „Sound of Metal”, jak i początek może dawać nam takie wyobrażenie.

Na wstępie poznajemy parę młodych ludzi, żyjących z grania w zespole metalowym, chociaż moim zdaniem adekwatne – jeżeli chodzi o rodzaj wykonywanej muzyki – jest zaklasyfikowanie kapeli do alternatywy. Moje największe zdziwienie wzbudził opis filmu na IMDB.com szufladkujący wykonywaną przez bohaterów muzykę jako heavy metal, co zresztą w ogólnym znaczeniu dla fabuły nie ma kompletnie żadnego znaczenia, ale pokazuje ignorancję i brak podstawowej wiedzy w tym temacie. Bohaterowie mogliby się obrazić, słysząc, że ich eksperymentalna muzyka nazywana jest heavy metalem. Ale tego nie słyszą i zamiast się obrażać jeżdżą w trasę koncertową „domem na kółkach”, ona śpiewa, on gra na perkusji.
 

Początek filmu, gdzie główny bohater naparza ostro na perkusji, przywodzi na myśl od razu rewelacyjny film „Whiplash” z wgniatającą w ziemię sceną gry na tym samym instrumencie.

Na tym podobieństwa między filmami się kończą. Nasi bohaterowie są stereotypowymi przedstawicielami młodych, rockowych muzyków – bez jakichś większych ambicji, żyjących wzajemną miłością i muzyką, dla których szczytem szczęścia wydaje się być wydanie płyty.
 

I właśnie chyba ten brak szczęścia jest głównym motywem przebijającym się przez cały film.

Związek Lou i Rubena nie jest beztroski, nad pozornie fajnym życiem będącym spełnieniem marzeń każdego nastolatka unosi się cień niepewności i ciągłego napięcia. Ślady po zadrapaniach widoczne na rękach bohaterki wydają się typowym symptomem zbuntowanej dziewczyny, ale, jak się okaże, problem jest o wiele głębszy… Bohaterowie jeżdżą po klubach, gdzie prócz występów sprzedają tzw. merch (płyty, koszulki i inne gadżety związane z danym zespołem), są na progu wydania płyty, więc muzykowanie to dla nich nie tylko fascynująca przygoda, ale również sposób na utrzymanie się przy życiu. I wtedy główny bohater – Ruben – niemalże nagle traci słuch. Nie będę pisać tutaj truizmów o nagłej zmianie w życiu bohaterów, bo jest to oczywiste. Mniej oczywista jest droga, jaką podążają, i dokąd ich ta droga zaprowadzi. Ruben jest stereotypowym rockowym muzykiem – prostym kolesiem, nadużywającym „fuck”, byłym narkomanem robiącym tatuaże, którego życie kręci się wokół muzyki i ukochanej dziewczyny. Już na początku filmu zadajemy sobie najważniejsze pytanie: „czy Lou go zostawi, czy nie?”. Odpowiedź na to pytanie może Was zaskoczyć, ale zanim to się stanie przejdziecie przez wiele nieoczywistych scen pokazujących zarówno przeżycia głównych bohaterów, jak i w rewelacyjny sposób ukazane środowisko osób głuchoniemych – środowisko dla większości z nas obce i nieznane.

Wzruszających scen nie brakuje, zaskakujących również.

Śledząc zmagania Rubena z samym sobą w ośrodku dla głuchoniemych, mimowolnie stajemy się również uczestnikami terapii. Terapii, w której zamiast walczyć z utratą czegoś możemy to zaakceptować i nauczyć się żyć na nowo. I to od nas tylko zależy, co wybierzemy.
 

Ten emocjonalny ładunek filmu rewelacyjnie uzyskano za pomocą oszczędnych środków.

Minimum środków – maksimum emocji to chyba to, co najlepiej charakteryzuje tę produkcję. Nie ma tu epickich ujęć ani rozbuchanej scenografii – cały film robią aktorzy: Riz Ahmed w roli Rubena, za którą został nominowany do Oscara, Olivia Cooke grająca jego dziewczynę oraz rewelacyjny Paul Raci w roli mentora ośrodka dla głuchoniemych, również doceniony nominacją do Oscara. Ahmeda mogliśmy wcześniej zobaczyć jako jednego z członków załogi Łotra w „Łotr 1. Gwiezdne wojny – historie”, ale nie jest to rola jakoś szczególnie wyróżniająca się. Bardziej godną zapamiętania postać odegrał w „Venomie” – bogatego, chłodnego, bezwzględnego naukowca, opanowanego niszczycielską rządzą stworzenia. Rola Rubena jest zdecydowanie z tych trzech ról najbardziej złożona i – według mnie – najlepsza. Olivię Cooke widziałam na ekranie pierwszy raz, ale jej umiejętność przeistoczenia się z głośno krzyczącej do mikrofonu tzw. alternatywki w spokojną dziewczynę z dobrego domu, śpiewającą trafiające w samo serce melancholijne piosenki sprawia, że mam ochotę zobaczyć tę aktorkę w innych rolach.
 

Czasami jednak to aktorzy drugoplanowi przyćmiewają w filmie głównych bohaterów i tak jest – moim zdaniem – w przypadku mało znanego Paula Raciego (mającego polskie korzenie),

który jest świetnym przykładem na przenikanie się fikcyjnej roli z prawdziwym życiem. Raci grający w filmie głuchoniemego terapeutę i weterana wojny w Wietnamie jest dzieckiem głuchych rodziców. Żyjąc w otoczeniu osób głuchoniemych, nauczył się szybciej języka migowego niż mówienia po angielsku. Język migowy stał się również narzędziem do zarabiania pieniędzy – aktor jest certyfikowanym nauczycielem tego języka i – jak sam mówi – to jest jego główne źródło utrzymania. Aktor użył nawet języka migowego, tłumacząc swoje słowa podczas wywiadów na oscarowym, czerwonym dywanie. Ale to nie wszystko. Raci (tak jak jego filmowy bohater) walczył w barwach U.S. Navy w wojnie w Wietnamie i, jak wielu weteranów tamtej wojny, prowadził jednocześnie walkę z różnymi uzależnieniami, m.in. od narkotyków. Paul Raci jest również wokalistą kapeli grającej dla niesłyszących covery Black Sabbath – Hand of Doom ASL Rock. Podczas koncertów jednocześnie śpiewa i używa języka migowego, co, muszę przyznać, na mnie zrobiło niesamowite wrażenie. Biorąc pod uwagę te wszystkie zbieżności między filmową postacią a życiorysem Paula Raciego, filmowcy nie mogli wymarzyć sobie do tej roli lepszego aktora. Swoje przeżycia i doświadczenia wykorzystał w filmie, tworząc postać Joego w oparciu o poznanego na swojej drodze terapeutę w ośrodku dla uzależnionych głuchoniemych czy bezpośrednio improwizując całkowicie jedną ze scen opowieści o ogłuszającej bombie, będącej w rzeczywistości słowami matki aktora. Raci również w swojej roli zaczerpnął z postaci swojego głuchoniemego ojca – Joe wchodzący po schodach jest odbiciem ojca Paula, mającego jako osoba głuchoniema problemy z równowagą.

Film „Sound of Metal” zyskał uznanie branży filmowej – dostał ponad 40 nominacji i nagród na różnych międzynarodowych przeglądach, festiwalach, a nawet najważniejsze nagrody krytyków, w tym zgarnął dwie statuetki tegorocznego Oscara, za montaż i za dźwięk.

A dźwięk w tym filmie to absolutne mistrzostwo. Jakbym miała wybrać, kto jest głównym bohaterem tego filmu – dźwięk byłby na pierwszym miejscu. W zdecydowanej większości filmów dźwięk jest dodatkiem do fabuły i scen rozgrywających się na ekranie. Paradoksem „Sound of Metal” jest to, że w filmie o braku dźwięku – dźwięk odgrywa główną rolę. Prowadzi nas przez cały film, pozwala wczuć się w postać osoby głuchoniemej, zmieniające się dźwięki w mistrzowski sposób oddają to, jak ludzkie ucho odbiera świat w zależności od otoczenia oraz od stopnia utraty słuchu. Ścieżka dźwiękowa jest bardzo różnorodna muzycznie – od Margaret Chardiet, artystki eksperymentalnej, znanej bardziej z projektu Pharmakon (której utwór wykonują podczas filmowego koncertu Joe i Ruben) do spokojnego „Rejoice, Beelzebub!” Hartmanna i Gurdjieffa. Nie jest to, moim zdaniem, ścieżka dźwiękowa atrakcyjna do słuchania sama w sobie. Twórcy Abraham Marder i Nicolas Becker ewidentnie postawili na jej efektywność filmową, muzyka zdecydowanie lepiej wypada w filmie niż na soundtracku. Smaczkiem na albumie (dostępnym na platformach streamingowych) są wspomniane wyżej obie wersje utworu „Purify” – zarówno oryginał Chardiet, jak i wykonywane w filmie przez Riza Ahmeda i Olivię Cooke.
 

„Sound of Metal” jest największym dziełem, kręcącego do tej pory głównie filmy dokumentalne, mało znanego reżysera Dariusa Mardera.

Jest również filmem, w którym Riz Ahmed oraz Paul Raci zagrali swoje najważniejsze w karierze role. Dla tej trójki film stał się krokiem milowym w ich dotychczasowym życiu zawodowym. Reasumując, jeśli nie widzieliście filmu na platformie Amazon Prime Video (na której obraz od jakiegoś czasu jest dostępny), to są kina które wznawiają jego wyświetlanie. Warto zaliczyć ten film, jako jeden z pierwszych po wielotygodniowym lockdownie. Chociażby dlatego, aby delektować się w pełni wspomnianym dźwiękiem. Gwarantuję, że na pewno obraz  pozostanie na długo w Waszej pamięci i docenicie, jak ważnym zmysłem jest słuch.
 
Ocena (w skali od 1 do 10) 8 uszów
👂👂👂👂👂👂👂👂
 

Aneta Ambroziewicz

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz