IKS

Pearl Jam, Tauron Arena, Kraków, 14.07.2022 [Relacja]

pearl-jam-relacja

Pearl Jam to zespół instytucja. Pearl Jam to również zespół, który ma jednych z najbardziej zagorzałych, a nawet fanatycznych (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) wielbicieli. I nie ma się co dziwić. Od wielu lat panowie udowadniają, że ich koncerty są jedyne w swoim rodzaju. Każdy pojedynczy występ to zupełnie inna setlista. Z tych wielkich bandów nie ma drugiego takiego, który w podobny sposób podchodziłby do swoich koncertowych obowiązków. Potrafią często już w trakcie samego występu przerabiać set. Spontan totalny! Legendarny zespół z Seattle wystąpił 14 lipca w krakowskiej Tauron Arenie i po raz kolejny udowodnił, że koncertowo gra w swojej własnej lidze.

Pierwsi fani, pod areną,pojawili się kilkadziesiąt godzin przed koncertem. Taka jest skala uwielbienia dla zespołu oraz chęć zajęcia najlepszego miejsca. Do tego to ludzie z całego świata: Polski, Stanów Zjednoczonych, Brazylii, Argentyny, Republiki Południowej Afryki. Ci najwierniejsi jeżdżą za zespołem, z naprawdę odległych zakątków naszego globu. Ja w kolejce stanąłem, w dniu koncertu, około godziny czternastej, co pozwoliło mi być w miarę blisko sceny.

 

Przed główną gwiazdą zaprezentował się amerykański zespół White Reaper. Ich żywiołowy, garażowy punk w przyjemny sposób umilił czas, w oczekiwaniu na Pearl Jam, chociaż nie mogę też napisać, że od teraz będę jakimś zagorzałym fanem chłopaków z Kentucky. W ekspresji scenicznej wyróżniali się zwłaszcza wokalista Tony Esposito oraz klawiszowiec Ryan Hater. Grupa przejęła scenę na 30 minut i plamy na pewno nie dała.

 

Około godziny 20.45 atmosfera w hali była już bardzo gorąca. Wszyscy zastanawiali się jaki to będzie występ, od czego grupa rozpocznie swój set i jakie przygotuje muzyczne niespodzianki. Kiedy zgasły światła i rozpoczęło się intro, napięcie było ogromne. Już na starcie zespół zaskoczył. Spokojne „Sometimes” to utwór, którego do tej pory ani razu nie zagrali w trakcie światowej trasy. Po nim przywalili „Porch”, który zazwyczaj kończy regularne sety. Wiadomo było, że ten występ będzie niezwykły. Potwierdził to poniekąd sam Vedder, który powiedział, iż jest to dla zespołu szczególne miejsce i czas – padły nawet słowa, że nie grali, w trakcie tej europejskiej trasy, w tak ważnym miejscu jak nasz kraj. Eddie miał na myśli oczywiście sytuację w Ukrainie. Dość mocno ocenił również postępowanie pewnego tyrana z Rosji, używając jakże znanego nam zwrotu: Putin, idi na c**j!

 

„Do The Evolution” wprawiło wszystkich fanów w totalną ekstazę, a moment kiedy dwadzieścia tysięcy gardeł śpiewało fragment „Hallelujah” to był jeden z wielu niezapomnianych, epickich momentów tego wieczoru. Po nim zespół wykonał najnowszy singiel „Quick Escape”, w którym rewelacyjne solo zagrał Mike McCready. Trzeba w tym miejscu wspomnieć, iż przez cały występ miał na twarzy maseczkę i nikt z zespołu specjalnie się z nim nie integrował, co wywołało szereg spekulacji, iż muzyk przechodzi COVID-19. „Dissident” to z kolei utwór, który pierwszy raz zespół zagrał podczas europejskiej części trasy. Ciary, ciary, ciary! Niezbyt lubiany przeze mnie „Buckle Up” trochę wyhamowało w mojej opinii występ, jednak już po chwili nastąpiło prawdziwe trzęsienie ziemi. „Even Flow” to żelazny punkt praktycznie każdego koncertu zespołu. Jak łatwo się domyśleć, publiczność złapała wręcz kosmiczny flow.

 

Zresztą interakcja lidera zespołu z fanami jest wręcz legendarna. Eddie bardzo często zagadywał publikę – czasem żartobliwie, kiedy np. zasugerował jednemu z fanów wino jako lekarstwo, czasami poważnie – kiedy prosił dalsze rzędy o zrobienie trzech kroków w tył dla bezpieczeństwa tych bawiących się pod samą sceną. Wyjątkowe są również dłuższe przemowy muzyka. Tego wieczoru było ich kilka. W pewnym momencie skupił się na działalności fundacji CORE, założonej przez jego przyjaciela, aktora Seana Penna. Podziękował wolontariuszom (kilku było obecnych) za pomoc, którą niosą ofiarom wojny w Ukrainie.

Wracając do setlisty, następnym utworem był kolejny przedstawiciel „Gigatona”, czyli „7 o Clock”. Po nim wybrzmiały trzy utwory, które każdy fan przyjął ze wzruszeniem oraz ogromnym uśmiechem na ustach – „Immortality”, „Corduroy” oraz „Jeremy”. Wszystkie to absolutne klasyki. A śpiewy publiczności podczas tego ostatniego słyszeli zapewne górale w Zakopanem. „Unthought Known” był jedynym rodzynkiem z „Backspacera”. Pearl Jam na obecnej trasie, w ogromnym stopniu posiłkuje się utworami z pierwszych pięciu płyt oraz tymi z ostatniej. W Krakowie nie usłyszeliśmy więc nic z „Binaural”, „Riot Act”, „Lightning Bolt” czy też tzw. „Avocado”. Za to sporo było z debiutu. No ale „Ten” to przecież jedna z najlepszych rockowych płyt ever. „Once” tylko potwierdził, jak wyjątkowe są kawałki z tego krążka. Wyjątkowo również w Krakowie zespół potraktował piosenki z ostatniej płyty. „Who Ever Said” było kolejnym europejskim debiutem i bardzo się cieszę, że dane było mi go usłyszeć. Osobiście uważam, że to jeden z najlepszych fragmentów „Gigatona”. Pearl Jam w Krakowie zagrał, aż pięć utworów z tego albumu, co jest (chyba) dotychczasowym rekordem na skalę światową, a na pewno rekordem w Europie.

 

Przed „Who Ever Said” Vedder, po raz kolejny, wygłosił bardzo mądre słowa o odpowiedzialności w wypowiadaniu swoich opinii zarówno przez mikrofon, ale również internet. Zwrócił uwagę na powszechną manipulację, jakiej jesteśmy tam poddawani. Przemowę zakończył zdaniem: „Rób, co możesz, by szerzyć prawdę. Zatrzymaj wojnę!” No jak można nie uwielbiać tego gościa! Następny w kolejności utwór, był zdecydowanie największą muzyczną niespodzianką. Podejrzewam, że właściwie nikt nie spodziewał się usłyszeć „Hard To Imagine”, szczególnie, że został zagrany po raz pierwszy od 2016 roku. Przepiękna piosenka i w mojej opinii najbardziej magiczny moment tego wieczoru. Na zakończenie podstawowego setu, zespół po raz kolejny zaskoczył. Po raz pierwszy podczas obecnego tour’u w Europie na setliście zagościło „Rearviewmirror”.

 

Kiedy panowie wyszli na bisy, Vedder miał w ręku plik kartek, z których zaczął odczytywać podziękowania dla obecnych na koncercie wolontariuszy pomagającym uchodźcom z Ukrainy – m.in. dla Katarzyny Pilitowskiej z organizacji Zupa dla Ukrainy czy Olgi Lany z fundacji Kocham Dębniki, organizującej noclegi dla ofiar tego bezsensownego konfliktu. I to właśnie kobietom zespół zadedykował kawałek „Better Man”, w trakcie którego pojawił się krótki motyw „Save It For Later” z repertuaru The Beat. Kolejny bis „Elderly Woman Behind the Counter in a Small Town” zespół wykonał skierowany w stronę fanów, którzy zajmowali miejsca na trybunie za sceną. I tak jak nie przepadam za tą piosenką w wersji płytowej, tak tym razem naprawdę wzruszyło mnie to wykonanie.

 

Do następnego utworu, którym był ”Smile”, Stone Gossard – grający do tej pory na gitarze – oraz basista Jeff Ament, zamienili się instrumentami, a harmonijka na której zagrał wokalista, powędrowała w ręce jednego z fanów. Muszę w tym miejscu wspomnieć o niewymienianych, do tej pory, przeze mnie pozostałych muzykach. Na perkusji grał oczywiście Matt Cameron a na instrumentach klawiszowych Boom Gaspar. Dla niektórych może być niespodzianką informacja, że na obecnej trasie zespół wspomaga również były gitarzysta Red Hot Chili Peppers, Josh Klinghoffer.

„River Cross” to najspokojniejszy utwór z ostatniej płyty, i w czasie tego przejmującego kawałka cała Tauron Arena rozświetliła się lampkami z latarek telefonów komórkowych. To był kolejny magiczny moment koncertu. Kiedy wybrzmiał riff „Alive”, nawet ci najbardziej już zmęczeni, dostali dodatkowy zastrzyk energii. Nawiązując do żartu z AszDziennika, cudownie jest w wieku ponad czterdziestu lat śpiewać, że ciągle się żyje. W trakcie utworu Vedder biegał jak nastolatek obdarowując wybranych szczęśliwców tamburynami. „Alive” to jeden z katalogu tych utworów, które nigdy mi się nie znudzą. Na zakończenie mógł być w Polsce, w obecnych czasach, tylko jeden wykon. Przy zapalonych światłach cover Neila Younga „Rockin’ In The Free World” był jak ostateczny cios, przypominający o wszystkich najważniejszych wartościach, którymi powinniśmy się kierować w życiu.

 

Wskazując (na siłę) minusy koncertu, zawsze można lekko żałować, że zabrakło „Black” (którego zespół po raz trzeci z rzędu nie zagrał w Polsce) oraz w mojej opinii najlepszego kawałka z ostatniej płyty czyli „Dance Of The Clairvoyants”. Tylko czy aby na pewno to powinno być zarzutem? Podobno najlepsze koncerty to te pozostawiające lekki niedosyt.

Do tej pory byłem na sześciu koncertach tego legendarnego zespołu. Czy ten był najlepszy? Z pewnością nie. Tak jak napisałem na wstępie, Pearl Jam gra w swojej własnej lidze, i nawet jeśli w moim prywatnym rankingu ich występów – które widziałem na żywo – tegoroczny będzie raczej pod koniec stawki, to i tak uważam, że był fantastyczny. Po prostu ta grupa nie gra słabych koncertów, a w kategorii emocji oraz spontaniczności, może się ścigać tylko sama ze sobą.

 

Mariusz Jagiełło

 

Setlista:

Sometimes
Porch
Do the Evolution
Quick Escape
Dissident
Buckle Up
Even Flow
Seven O’Clock
Immortality
Corduroy
Jeremy
Unthought Known
Once
Who Ever Said
Hard to Imagine
Rearviewmirror
Better Man (with „Save It For Later” by English Beat tag)
Elderly Woman Behind the Counter in a Small Town
Smile
River Cross
Alive
Rockin’ in the Free World (Neil Young cover)

 


 

Kliknij i obserwuj nasz fanpage👉 bit.ly/Nasz-Facebook1

Kliknij i obserwuj nasz Instagram 👉 bit.ly/nasz-instagram1

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Ten post ma 2 komentarzy

  1. Aga

    Świetnie napisane ,poczulam się prawie tam obecną

  2. Teka

    Dzięki, dużo emocji jest w Twojej recenzji.
    Nie jestem młodą osobą, byłam na dwóch koncertach PJ w Gdyni i to jest moim marzeniem – jeszcze raz Opener i Eddie!

Dodaj komentarz