IKS

Pearl Jam – „Dark Matter” [Recenzja] dystr. Universal Music Polska

pearl-jam-dark-matter-recenzja

Dawno temu premiery każdej kolejnej płyty Pearl Jam były dla mnie wydarzeniami, na które czekałem niczym dzieciak na św. Mikołaja. Niestety, w pewnym momencie ich twórczość zaczęła charakteryzować nijakość, co spowodowało, że i moja miłość mocno ostygła. I tak mijały lata, a ja jedynie utwierdzałem się w przekonaniu, że już niczym mnie nie zaskoczą. I przyznam szczerze, niewiele też oczekiwałem od najnowszej, dwunastej pozycji w ich studyjnej dyskografii o tytule „Dark Matter”. Jednak po wielokrotnym wysłuchaniu tej płyty, w moim odczuciu, to ich najlepszy album od wielu, wielu lat.

W optymistycznym tonie o albumie wypowiadali się na różnych przedpremierowych spotkaniach sami muzycy, ale raczej traktowałem te słowa jako dobry żarcik i chęć podbicia zainteresowania ich nowym dzieckiem. Nie bardzo wierzyłem, że coś zmieni nowy producent Andrew Watt, który ma na koncie współpracę z takimi gigantami jak Iggy Pop, Ozzy Osbourne, The Rolling Stones, po supergwiazdy popu:  Miley Cyrus, Dua Lipa i Post Malon. Watt wielokrotnie deklarował swoją miłość do Pearl Jam, współpracował też z Vedderem przy jego solowym „Earthling”. Powątpiewałem jednak, że jest on w stanie wykrzesać w tym zespole nową, pozytywną energię. Szczególnie, że cały album powstał w …miesiąc.

 

zdj. Danny Clinch/ materiały promocyjne

 

A jednak obecność Watta i spontaniczność prac zadziałały na zespół nadspodziewanie dobrze.

Już  otwierające całość utwory „Scared of Fear” i „React, Respond” pokazują, że Watt oczekiwał aby panowie pokazali światu, iż nadal potrafią dać po garach. Ten pierwszy, to naprawdę bardzo udane preludium do dalszej części albumu, z interesującymi przejściami i emocjonalną końcówką, co ciekawe powstał z marszu, na początku prac w studiu. Drugi zaś pokazuje, że muzycy nadal wiedzą jak zagrać solidny punkowy, żywiołowy kawałek. I mocno może dziwić, że to „Running” dali jako kawałek singlowy, skoro to „React, Respond” jest zdecydowanie ciekawszym fragmentem z tych najbardziej energetycznych. Kolejny „Wreckage” to aż nazbyt słyszalny hołd ku twórczości Toma Petty’ego. Pomimo faktu, że nie przepadam zbytnio za tzw. americaną, to akurat ten kawałek ma w sobie sporo uroku i szlachetności. Podobny, spokojny oraz wyluzowany klimat mają na tej płycie jeszcze pop-rockowy „Won’t Tell”  i cukierkowy „Something Special”, którego słowa skierowane są do córek Veddera. Nie są to zdecydowanie kamienie milowe w ich twórczości, ale przyjemnie słucha się tych piosenek (najmniej „Something Special”). Na pewno też dobrą decyzją był wybór „Dark Matter” na pierwszy singiel. Nie jest najlepszym momentem płyty, ale jako zapowiedź sprawdził się idealnie. Najbardziej wyróżnia się w nim Matt Cameron, przypominając swoją grą czasy kiedy bębnił w Soundgarden.

 

 

To co najlepsze na tym albumie ma jednak miejsce w jego połowie.

„Upper Hand” najbardziej dobitnie udowadnia, że muzyków z Pearl Jam stać jeszcze na komponowanie genialnych kawałków. To najdłuższy na płycie, klimatyczny, eksperymentalny i przemyślany utwór z wieńczącą całość rewelacyjną solówką McCready’ego, która wręcz wyrywa z butów. W mojej subiektywnej opinii zespół od wielu lat nie nagrał równie dobrego utworu. Również „Waiting for Stevie” gdyby znalazł się na którymś z pierwszych ich albumów poziomu by nie obniżał. Tutaj ponownie gitarzysta solowy daje swój popis. Na taki Pearl Jam czekałem od bardzo dawna. Nie do końca przekonuje mnie „Got to Give”, za to emocjonalne i przepiękne „Setting Sun” to najlepsze zakończenie ich albumu od czasów „Inside Job” .

 

Co najbardziej czuć w tych utworach, to radość muzyków z grania i komponowania. O tym zresztą wspominali w wywiadach przed wydaniem albumu. Oczywiście ponownie można było uznać to za czcze gadanie. Jednak przed napisaniem tej recenzji ponownie przesłuchałem ich trzy ostatnie płyty i faktycznie słychać na nich, że muzycznie zupełnie nie wiedzieli w jaką stronę podążyć. Po nabraniu dystansu do „Gigatona”  uważam obecnie, że tam jedynym naprawdę bardzo dobrym utworem jest  „Dance Of The Clairvoyants”. A to przecież całkowite „ciało obce” w ich katalogu piosenek. Za to „Dark Matter” to Pearl Jam w pigułce, synteza ich dotychczasowej twórczości. Podróż przez każdy etap działalności. Chyba najmniej na tej płycie podobieństw do „Ten” – ale przecież ich debiut to było już na starcie opus magnum i w wielu aspektach również „rarytas” w dyskografii. Nie są to oczywiście kompozycje, które staną się z dnia na dzień największymi przebojami zespołu, ale na pewno wstydu im nie przynoszą. Co ciekawe przy wszystkich piosenkach jako autorzy wymienieni są wspomniany już Watt ale i … Josh Klinghoffer (ex Red Hot Chili Peppers). Co wskazuje, że stał się ważną personą w zespole nie tylko jako muzyk koncertowy.

 

zdj. Danny Clinch/ materiały promocyjne

 

Pewnie dałbym „Dark Matter” jeszcze wyższą ocenę gdyby nie dwa elementy, które obniżają końcową punktację.

Pierwszy to głos Veddera. To wokalnie jego najsłabszy album. Nie znaczy to, że nagle zatracił umiejętność śpiewania. Jednak konkretnie pogorszyły się jego umiejętności techniczne. Momentami słychać, że mocno się męczy, a i śpiewa bardzo niewyraźnie (szczególnie w żywiołowych gragmentach). Kiedyś wokalista czarował przepięknym barytonem, obecnie po prostu śpiewa i już nie jest wyróżniającym i najważniejszym elementem zespołu. Może nawet jest jego hamulcowym. Naprawdę bardzo jestem ciekawy jak wybrzmiałyby te utwory gdyby Vedder zaśpiewał je 30 lat temu. Drugi aspekt, który nie do końca przypadł mi do gustu to produkcja całości.  Za dużo jest kompresji, mam wrażenie że płyta jest przeprodukowana, brakuje jej surowości i brzmieniowego pazura. Może jednak tylko się czepiam.

 

Na pewno Vedder nie daje plamy w warstwie tekstowej. Mniej na tej płycie polityki, a więcej osobistych przemyśleń. Teksty bywają humorystyczne, ironiczne ale i wzruszające oraz zmuszające do refleksji. „Dark Matter” to w części lirycznej  manifest dojrzałego, spełnionego człowieka, który wie czego chce od życia, nie napina się przy tym na bunt i częściej szuka pojednania („I no longer give a fuck [about] who’s wrong and who’s right.” Wreckage). Potrafi napisać tekst dla córek („Something Special”), ale i we wzruszający sposób przedstawić historię kobiety, która znalazła swoje życiowe schronienie w … muzyce („Waiting for Stevie”). Może i dojrzały Ed ma zapędy na celebrytę, ale na szczęście nie ma w nim – jak u Bono – potrzeby mesjanizmu.

 

zdj. Danny Clinch/ materiały promocyjne

 

Reasumując, „Dark Matter” to nie jest płyta odkrywcza, muzycy tworząc ją podążyli doskonale znanymi sobie ścieżkami. Mają przy tym dobrego przewodnika w osobie Andrew Watta, który nie pozwalał im na wpadanie w dołki. Mam wrażenie, że to właśnie producent jest cichym bohaterem jeśli chodzi o efekt końcowy. Poza tym podejrzewam, że odebrał też dyktat Vedderowi i więcej władzy dał pozostałym muzykom, przez co Gossard, Ament, McCready i Cameron dostali  przestrzeń oraz wolność, aby tym razem więcej dać od siebie. „Dark Matter” to ponowna iskra w twórczości Pearl Jam. Nie jest to pozycja na miarę pierwszych pięciu albumów, ale już z każdym kolejnym może rywalizować. Oby to było nowe otwarcie, które pokaże, że ten zespół poza dawaniem rewelacyjnych koncertów potrafi też nagrywać udane płyty. „Dark Matter” daje ku temu nadzieję.

 

Ocena 4,5/6

Mariusz Jagiełło

 

 


ZAPISZ SIĘ DO  NASZEGO NEWSLETTERA WYSYŁAJĄC MAIL NA:  sztukmixnewsletter@gmail.com

 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

👉 Twitter

 

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Ten post ma 5 komentarzy

  1. kris

    W końcu jakaś normalna recenzja. Płyta świetna.

  2. rafał jerzy

    płyta jest poprostu zajebista. wszyscy ci malkontenci niech już dadzą sobie spokój z negowaniem jej wartości. get over yourselves!

  3. Dariusz

    Ciężko oczekiwać od panów po 50 tce z życiowym doświadczeniem i rodzinami że nagrywać będą ciągle płyty charakteryzujące się młodzieńczym szaleństwem i wyobraźnią. Pearl jam od co najmniej dekady to już stateczny zespół. Ostania w moim mniemaniu świetna płytę nagrali w 2006 ((Avocado). Ostatnie płyty lepsze lub gorsze ale trzymające swój poziom z kilkoma świetnymi kawałkami. Ja już nawet nie marzę o kolejnym Blood czy In my tree. Dark Matter po kilkukrotnym przesłuchaniu robi dobre wrażenie ale wątpliwe żebym wracał do niej tak często jak do pearl jamowych klasyków. Jednakże zawsze cieszę się na nową muzykę moich młodzieńczych idoli.

  4. ktoś

    W sumie mam podobne odczucia. Środek albumu to zdecydowanie jego najmocniejszy punkt. Upper Hand przypomina mi klimatem binaural, bardzo lubię jak Mike gra z takim „floydowskim” feelingiem, natomiast Waiting for Stevie to dla mnie najlepszy kawałek jaki nagrali od wielu lat. Zgadzam się też co do największych minusów. Wokal Eddiego w wolniejszych numerach daje radę, ale w mocniejszych kawałkach niedomaga i wyraźnie słychać, że próbowano różnych sztuczek w studiu, żeby to przykryć, co dało IMO jeszcze gorszy efekt. Nie podoba mi się też miks i ogólne brzemiennie. Jest zbyt „nowocześnie” i sterylnie, zdecydowanie wolę brzmienię ich płyt z lat 90tych, jest tam więcej przestrzeni. Ostatnio odsłuchałem sobie po latach riot act i mimo iż stawiam tę płytę raczej nisko w ich dyskografii to brzmi o wiele lepiej niż DM. Nie podoba mi się też brzmienie basu, za dużo przesteru i za bardzo punkowo. Zdecydowanie wolałem głębokie brzmienie Jeffa grającego częściej palcami niż kostką z pierwszych płyt. W każdym razie po słabym Gigatone jest to krok w dobrym kierunku.

  5. marcol

    No cóż… po wielu latach przykro to stwierdzić, ale PJ już nie jest moją ulubioną kapelą. I to nie tak, że teraz nagrali słabą płytę, bo to po prostu jest proces i to niestety w tym przypadku proces starzenia się chyba przede wszystkim Veddera, którego głos kiedyś zapewniał jakość nawet słabszym – czy to tym dziwnym – kawałkom.
    Vedder mocno przejął komponowanie i piosenki też z tego powodu są inne, ale cóż nie można przez tyle lat robić takich utworów jak „Release”, „Leash”, „Nothingman”, „In My Tree”, czy „In Hiding” – specjalnie pominąłem single.
    Zdaję sobie sprawę z upływu czasu, zdaję sobie sprawę, że zespół chce być autentyczny, a z drugiej strony szuka nowości, ale tym razem z produkcją przekombinowali.
    Jeżeli mogę komuś polecić – to płyta najlepiej brzmi na Airpodsach (z włączonych dźwiękiem przestrzennym), ale musi być słuchana dość głośno… wtedy można się doszukać smaczków, etc. z normalnych głośników wszystko się robi dziwnie stłoczone, spłaszczone, ściśnięte w jedną gęstą ciemną materię.

Dodaj komentarz