IKS

Orange Warsaw Festival 2022, Tor Wyścigów Konnych Służewiec, Warszawa, 04.06.2022 [Relacja]

orange-warsaw-festival-relacja

Na początku czerwca rozpoczęliśmy oficjalnie tegoroczny sezon festiwalowy. Do Gdańska na Mystic Festival zjechali się fani cięższych brzmień, z kolei w Warszawie odbył się Orange Warsaw Festival. Organizatorzy zapewnili publiczności dość różnorodny zestaw muzyczny. Zarówno miłośnicy rocka, popu, jak i hip-hopu mogli znaleźć coś dla siebie.

Na dwóch scenach, głównej oraz namiotowej, zagrało w sobotę łącznie 10 wykonawców. Drugi dzień OWF, na Warsaw Stage, oficjalnie rozpoczęła Kasia Lins, punkt o godz. 16. Ja jednak na terenie festiwalu pojawiłem się dopiero niecałe dwie godziny później, więc załapałem się na końcówkę występu Rosalie. na Orange Stage. Godzinę do startu koncertu Brytyjczyków z Foals, na który nie ukrywam mocno czekałem, spożytkowałem na zorientowanie się, co w tym roku przygotowano dla festiwalowiczów. Atrakcji było całkiem sporo. Dużą popularnością cieszyła się chociażby strefa poświęcona serialowi „Stranger Things” (kolejka ciągnęła się i ciągnęła!). Najważniejsza była jednak sama muzyka.
 
O godz. 19, jak z zegarkiem w ręku, pojawili się muzycy Foals. No i dali mega energetyczny koncert, mimo nie do końca sprzyjających warunków atmosferycznych (słońce wciąż przecież świeciło). W swoim repertuarze mają tyle tanecznych petard, że… poczułem niedosyt, gdyż licznik zatrzymał się na „zaledwie” 14 kompozycjach. Pierwsze rzędy szalały zwłaszcza przy „The Runner”, „What Went Down” czy „Inhaler”. Jako, że grupa jest w przededniu wydania nowego albumu („Life is Yours” ukaże się 17 czerwca) otrzymaliśmy także premierowe kompozycje – „Wake Me Up”, „2am” oraz „2001” – które przyjemnie bujały. Mam nadzieję więc, że szybko do nas wrócą – tym razem życzyłbym sobie koncertu klubowego.
 
Po zakończeniu, trwającego nieco ponad godzinę, występu Yannisa Philippakisa i spółki szybko podążyłem w kierunku mniejszej sceny, aby sprawdzić, jak na żywo prezentują się bracia Kacperczyk. Namiot był solidny wypełniony, a reakcja publiczności – żywiołowa (największa przy wykonaniu „Sebiksów”). Ja z kolei po zakończeniu koncertu natychmiast do swojej playlisty streamingowej dodałem album „Kryzys wieku wczesnego”. Przekonali mnie – to tak w skrócie.
 
Tymczasem na scenie głównej zainstalował się Stormzy, raper łudząco przypominający Romelu Lukaku, piłkarza Manchesteru United i reprezentacji Belgii. Choć prezentuje on nie do końca moje klimaty, to przyznaje, że zaprezentował w ramach tegorocznej odsłony Orange Warsaw Festival konkretne show (nie zabrakło wybuchu konfetti na sam finał) i bardzo dobrą formę wokalną. Norweską wokalistkę Sigrid, która zamiast po północy wystąpiła koło 22, odpuściłem z prostej przyczyny: chciałem zająć jak najlepsze miejsce przed Orange Stage.

Główną gwiazdą drugiego dnia OWF była Florence Welch i jej Maszyny. Funkcji headlinerskiej nie dostali z byle jakiego powodu. Nie raz w sieci czytałem bardzo pozytywne relacje, a znajomi również wychodzili z koncertów tej formacji zachwyceni. Co innego jednak przeżyć to na własnej skórze. To był po prostu SPEKTAKL. Nie boję się tego słowa użyć – brałem udział w wyjątkowym wydarzeniu. Florence – w białej sukni – zaczarowała na te 1,5 godziny całe miasteczko festiwalowe. Miała niespożyte siły. Wydaje mi się, że w trakcie koncertu zrobiła więcej kilometrów niż ja przez cały dzień. Chętnie schodziła do fanów, którzy ustawili się pod barierkami na kilka godzin przed, a sam koniec odebrała od nich prezenty.

Jeśli chodzi o repertuar, to mimo faktu, że nie tak dawno na rynku ukazał się bardzo udany album zespołu zatytułowany „Dance Fever”, mieliśmy do czynienia z przekrojowym setem. Z najnowszego dzieła usłyszeliśmy podniosłe „King”, taneczne „My Love” czy – zadedykowane Ukrainie – „Free”. Po raz pierwszy muzycy wykonali także „Girls Against God”.
 
Poza tym poleciało prawdziwe „greatest hits”. „What Kind of Man”, „Hunger”, „Ship to Wreck” czy „Dog Days Are Over” zachęcały do skakania i wspólnego śpiewania. Ballady natomiast skłaniały do chwili zadumy i wyciągnięcia z kieszeni swojego telefonu komórkowego. Oczywiście po to, aby włączyć latarkę i rozświetlić okolicę.
 
W pewnym momencie koncertu zrobiło się trochę niebezpiecznie. Florence, występująca na bosaka, musiała na chwilę przerwać występ. Wokalistka zauważyła, że ze sceny wystają małe gwoździe. Na szczęście, ekipa techniczna szybko się z problemem uporała i Welch mogła dalej bez żadnych obaw hasać oraz nabijać kolejne tysiące kroków. No i cudownie śpiewać. Nie wiem, jak ona to robi, ale o zadyszce nie było mowy. Chapeau bas! Do teraz zbieram szczękę z podłogi. Wydaje mi się, że szybko nie wróci ona na swoje miejsce.
 

Na sam koniec, grubo po północy, najwytrwalsi festiwalowicze bawili się znakomicie przy muzyce duetu Karaś/Rogucki, który do składu trafił… w ostatniej chwili. Swój występ zmuszony był odwołać raper Earl Sweatshirt.

Pogoda dopisała (choć prognozy zapowiadały, że deszcz może się pojawić), artyści dopisali – czego więc chcieć więcej? Chyba tylko pozostaje sobie życzyć, że zespół Florence and the Machine wróci do nas tak szybko, że nawet nie zdążymy się obejrzeć Muzycy na pewno wrócą nad Wisłę z uśmiechem na twarzy. Florence przecież nie raz ze sceny przypominała, że mocno kochają Polskę.
 

Szymon Bijak

 
P.S. Natomiast pierwszego dnia, w piątek, na scenie zaprezentowali się m.in. Tyler, The Creator, NAS czy Szczyl.
IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz