IKS

Bush (+support: Cochise), Proxima, Warszawa, 07.06.2022 [Relacja], org. WiniaryBookings

bush-cochise-koncert-relacja

Kiedy zespół Bush wydał swój debiutancki album „Sixteen Stone”, z miejsca został okrzyknięty najbardziej grunge’owym wykonawcą … na Wyspach Brytyjskich. I nikogo ta etykieta nie powinna dziwić. Czerpali z tamtej sceny garściami, ich debiut zdecydowanie lepiej sprzedał się w Stanach Zjednoczonych niż na rodzimym rynku, a maniera wokalna Gavina Rossdale’a była mocno zbliżona do wokalu zmarłego kilka miesięcy wcześniej Kurta Cobaina. Zespół od tamtego czasu nagrał jeszcze siedem płyt i obecnie promuje swój ostatni krążek „The Kingdom”. Jednym z przystanków na trasie był warszawski klub Proxima. Zespół pierwotnie miał zagrać w Warszawie dwa lata temu, ale wystarczy napisać jedno słowo – Covid… i wszystko jasne.

 Przed Brytyjczykami zaprezentowała się polska grupa Cochise. Paweł Małaszyński (wokal), Radosław Jasiński (bas), Wojciech Napora (gitara) oraz nowy perkusista w zespole Grzegorz Hiero zaprezentowali set składający się z sześciu utworów. Zaczęli od „Na Hi Es” z albumu „Back to Beginning” – to moja ulubiona płyta, tak więc szybko szeroki uśmiech zagościł na mojej twarzy. Później zaprezentowali kawałek „Czarne serca” z najnowszej płyty. Zespół rzadko nagrywa utwory w języku polskim więc można go określić jako… rodzynek. Zresztą był to jedyny utwór zaśpiewany tego wieczoru w naszym pięknym słowiańskim narzeczu. Kolejny „War Song” był reprezentantem debiutu Białostocczan. Kiedy wybrzmiały pierwsze dźwięki następnego kawałka lekko zbzikowałem. „521” to przeróbka „Five to One” Doorsów i jak zwykle wypadła bardzo miodnie. Nie mogło również zabraknąć sabbath’owego „Destroy The Angels”. Jego mocarny riff przejechał po warszawskiej publice niczym walec. Panowie zakończyli występ utworem „Unforgettable” ze wspomnianego już „Back to Beginning”. To był naprawdę dobry występ, który na pewno rozgrzał fanów zespołu Bush …
 
… a Ci na scenie pojawili się około godziny 20.30. Niby zespół tworzą czterej muzycy, wiadomo jednak kto z nich jest TYM NAJWAŻNIEJSZYM. Gavin Rossdale – absolutnie niczego mu nie wypominając – ma 56 lat, a na scenę wkroczył dziarsko niczym nastolatek. Przy dźwiękach tytułowego kawałka z ostatniej płyty podrygując i podskakując, zachęcał publikę do zabawy (nie miał jeszcze w ręku gitary więc było mu łatwiej). Publiczność szybko dała się do tego namówić. Szczególnie biorąc pod uwagę fakt, iż kolejnym utworem był żywiołowy „Machinehead” z ich debiutanckiej płyty (tutaj Gavin już również wiosłował). Zresztą od razu dodam, że zespół w największym stopniu zbudował setlistę z utworów z pierwszej i ostatniej płyty. I nie ma co mydlić nikomu oczu – wiadomo, że to właśnie te klasyki w największej mierze powodowały u fanów przyspieszone bicie serca. Takie „Blood River” to przyjemny kawałek, jednak gdzie mu tam do „Everything Zen” czy „Chemicals Beetwen Us”, które nastąpiły po nim. Pora wspomnieć o pozostałych muzykach. Chris Traynor (gitara), Corey Britz (bas) oraz Robin Goodridge (perkusja), może nie należą do klasycznego składu zespołu, jednak obecnie każdy z nich jest ważnym członkiem grupy i szczególnie Britz starał się w czasie koncertu nie ustępować żywiołowością frontmanowi. Gavin od czasu do czasu zagajał publiczność kurtuazyjnymi stwierdzeniami jak bardzo cieszy się, że zespół może dla nas zagrać.

Po „Bullet Holes” nastąpił moment, na który czekało zapewne mnóstwo osób. „Swallowed” – co może lekko dziwić – był jedynym przedstawicielem płyty „Razorblade Suitcase”. Za to rozwalił system. Cudowny, magiczny moment.

„Quicksand”, mający bardzo przyjemny groove, wcale nie ostudził temperatury koncertu. Zresztą najnowsza płyta Busha to naprawdę solidny materiał. W porównaniu do klasyków, utwory znajdujące się na niej nie przynoszą muzykom wstydu. Klimatyczny „Alien” wprowadził bardzo przyjemny uspokajający nastrój ponownie przenosząc publikę do pierwszej połowy lat 90-tych. Po nim zespół zaserwował przebojowy „The Sound of Winter”, rodzynka z „The Sea Of Memories” oraz największy hit z ostatniej płyty „Flowers On A Grave”. Ostatnim utworem, kończącym podstawowy set, był „Little Things”. To takie bushowe „Smells Like Teen Spirit” więc wiadomo, że publiczność przyjęła go bardzo entuzjastycznie.
 

Po krótkiej chwili na scenie pojawił się sam Rossdale i znowu stała się magia. „Glycerine” to tak piękny utwór, że zapewne niejedno oko się zaszkliło, szczególnie kiedy drugą zwrotkę Gavin zaśpiewał a capella … z całą Proximą. No dla takich momentów warto chodzić na koncerty. Ale to nie był ostatni cios tego wieczoru. Takim było „Comedown” wykonane już przez cały zespół, również chóralnie odśpiewane przez fanów. Później były już tylko podziękowania, uśmiechy i wiwaty na cześć grupy.

 Zespół Bush lata świetności ma już dawno za sobą, a Rossdale w pewnym momencie bardziej był znany jako mąż swojej żony – Gwen Stefani. Po wielu latach małżeństwa rozwiedli się, co o dziwo dobrze wpłynęło na formę zespołu. Utwory z „The Kingdom”, pomieszane z klasykami zespołu, dały fanom wiele radości. A i ja mogłem wrócić wspomnieniami do czasów liceum, kiedy dość namiętnie słuchałem twórczości Brytyjczyków. Kiedy wychodziłem z klubu w mojej głowie wciąż brzmiały słowa „I don’t want to come back down from this clouds”. I dokładnie tak się wtedy czułem.
 
Mariusz Jagiełło
IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz