IKS

Mr Gil – „Love Will Never Come” [Recenzja]

..końcówka zeszłego roku przedarła się  do muzycznego świata kilkoma wybornymi albumami. Jednym z nich był długo wyczekiwany materiał warszawskiej formacji Collage – “Over And Out”. Ale, ale, ale… po dziesięcioletniej przerwie z muzycznej otchłani powrócił również Mirek Gil. I to w jakim stylu. Osoba kojarzona od zawsze z wymienioną wyżej kapelą, a także z projektem Believe, po dekadzie ciszy i milczenia zaprezentowała „Love Will Never Come”. Sześć premierowych kompozycji, dających blisko pięćdziesiąt minut dźwięków, wydane nakładem OSKAR Records ujrzało światło dziewiątego grudnia. Lepszego zakończenia minionego roku nie mogłem sobie wymarzyć, bo miałem obawy, że na następcę „I Want You To Get Back Home” będę czekał w nieskończoność. 

 

Ci, którzy znają styl grania Gila, wiedzą, że są to obrazy malowane strunami. Niebywale wyszukane frazy i struktury, pejzaże nacechowane rozmaitymi emocjami i płynąca z nich szczerość są jego znakami rozpoznawczymi i w polskiej przestrzeni muzycznej trudno pomylić ten charakter z czymś innym. Ale nie samym Gilem zespół żyje, bo nawet najlepszym by się w końcu nudziło w pojedynkę. Mr Gil tworzą również: Karol Wróblewski (wokal), Przemysław Zawadzki (gitara basowa) i Robert Kubajek (bębny), a w przypadku tego wydawnictwa w dwóch utworach pojawiła się także Małgorzata Kościelniak (wokal w dwóch ścieżkach). 

 

Po takiej przerwie zaledwie sześć kompozycji może rozczarować. Że za mało, że byle wydać. Może, ale zdecydowanie nie w tym wypadku. Cztery z nich czasowo mieszczą się w przedziale od 7 do 10 minut i tylko jeden trwa poniżej pięciu minut. Chce się spędzać z tym krążkiem kolejne godziny, bo z każdym odsłuchem odkrywa się nowe zakamarki dusz wszystkich muzyków biorących udział w jego tworzeniu. Gdy patrzę na okładkę, moją uwagę koncentruje na sobie samotne drzewo. Smutne, zastygłe, pozbawione listowia i optymistycznych barw, zapewne owiewane przez jesienny, chłodny wiatr. Otoczenie proste, szare, wyblakłe. Symbolika bardzo mocna, trafnie obrazująca stan ducha autora  gdy powstawał ten album. Gil po raz kolejny wnosi do mojego domu swoją nostalgię i udaje mu się to w stu procentach. I co ważne, absolutnie nie mam mu tego za złe. Wręcz chcę za to podziękować, bo treści pełne pesymistycznych kolorów, będące wizytówkami niezbyt wesołych chwil, są zwyczajnie i naturalnie piękne. Są szczere. A szczerości dziś brakuje. 

 

 

W kompozycjach, zarówno w sferze instrumentalnej, jak i lirycznej, również czają się duże połacie mroku, sporo wycofania, alienacji i potrzeby bycia niewidzialnym. Za pierwszym razem odbierałem treść albumu jako wołanie o pomoc w gęstym tłumie, ale wraz z kolejnymi odsłuchami coraz bardziej myślę, że chodziło o wykreowanie przestrzeni, w której podmiot liryczny (ja, Ty, ktokolwiek inny) chce czuć się samotnie, ale bezpiecznie. Może to egoistyczne, ale przecież azyl jest często miejscem bardzo osobistym i hermetycznym. To taki tajemniczy ogród. Słuchając „Love Will Never Come” czułem się, jakbym siedział właśnie w takim ogrodzie. I choć może się wydawać, że lirycznie ten krążek jest w sporej mierze pesymistyczny i depresyjny, to wokalnie w wielu momentach przybiera zupełnie odwrotne oblicze. Karol Wróblewski wykonał tytaniczną pracę, by emocje zawarte w tych pięćdziesięciu minutach były prawdziwe i szczere. By oddawały stany, w jakich większość z nas kiedyś się znalazła. Wróblewski potrafi barwą i modulacją tworzyć nieoczywiste przestrzenie, w których można spotkać kontrastujące ze sobą uczucia. W zasadzie każdy utwór zaczyna się spokojnie, leniwie, ospale, a z czasem nabiera rozpędu, instrumentalnie, jak i wokalnie. Z przyjemnością słucha się, jak warsztat głosowy scalił się z melodyjną, choć czasami snującą się w tle gitarą Gila. Na pochwałę również zasługuje duet Zawadzki i Kubajek. Panowie są chyba stworzeni do grania razem. Do tej pory siedzi mi w głowie początek ostatniego na liście „Be For Me”, który, zbudowany na tle gitary akustycznej, niesie cały numer. Rytmiczne bębny i mięsisty bas hipnotyzują. Ponadto, duet Kościelniak i Wróblewskiego emocjonalnie doskonale wpisuje się  w cały obraz. Odczuwam w tym utworze największą ilość nadziei i tych potrzebnych do przetrwania dobrych uczuć, które z dnia na dzień niosą nas przez życie. Duże brawa za tę kompozycję, moją ulubioną z całej szóstki. 

 

„Love Will Not Come”, mimo negatywnie nacechowanego tytułu, jest albumem o mocnych rysach, których cień nierzadko przybiera optymistyczne kontury. Jest albumem wyrazistym, przemyślanym i cholernie dopracowanym, jednak wciąż będzie trafiał swoją zawartością w określone grono odbiorców. To nie jest muzyka dla mas. Pokazuje również, że mimo dziesięciu lat przerwy od studyjnego grania Gil nadal jest w znakomitej formie, i że jego gitara nie straciła uroku, ani tego charakterystycznego języka, do którego fani zdążyli przywyknąć na przestrzeni dwóch minionych dekad. Przy tym tak jak pisałem, absolutnie nie można zapominać o całym składzie projektu, bo gdyby nie te współistniejące razem atomy, nie byłoby tych dźwięków, ani tej recenzji. 

 

Ocena [w skali szkolnej 1-6]: 5 samotnych pięknych drzew

🌳🌳🌳🌳🌳

 

Błażej Obiała

 

Lista utworów:

  1. Fight
  2. Stone
  3. Without You
  4. Begging Hands
  5. Growing
  6. Be for Me (Like a Tree)

 


 

Kliknij i obserwuj nasz fanpage👉 bit.ly/Nasz-Facebook1

Kliknij i obserwuj nasz Instagram 👉 bit.ly/nasz-instagram1

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz