IKS

Greta Van Fleet – „Starcatcher” [Recenzja]

Doskonale pamiętam moment, kiedy po raz pierwszy w radiu usłyszałem utwór „Highway Tune”. Pomyślałem, że oto Jimmy Page wygrzebał ze swojego przepastnego archiwum niepublikowany dotąd numer Led Zeppelin. Okazało się jednak, że odpowiada za niego amerykańska formacja Greta Van Fleet, o której zaczęło być naprawdę głośno.

Jedni uważali, że to marni kopiści, inni natomiast cieszyli się, że młodzi muzycy pokłonili się klasycznemu rockowi i swoim idolom. Szczerze mówiąc, ja od początku należałem do tej drugiej grupy. Choć nie wpadałem, jak niektórzy, w nagły zachwyt, że oto mamy do czynienia ze zbawcami, którzy odmienią gitarowe granie. Wspomniany podział nadal obowiązuje. Formacja natomiast odniosła spory komercyjny sukces, co świadczy o tym, że głód na rocka – pomimo tego, że na świecie dominuje rap i pop – wciąż u słuchaczy występuje. Greta Van Fleet właśnie zaprezentowała swój trzeci studyjny album zatytułowany „Starcatcher”. – Cała koncepcja tej płyty brzmiała: cofnijmy się do początku, uchwyćmy tę samą energię. Wracamy do naszych korzeni, jednocześnie robiąc krok naprzód – przyznawał, przed premierą krążka, basista Sam Kiszka.

 

Słuchając następcy „The Battle at Garden’s Gate” z 2021 roku, który był dla mnie notabene rozczarowaniem, wiemy doskonale z kim mamy do czynienia. Główne składniki pozostały niezmienione. Fani muzyki z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku będą raczej ukontentowani niniejszą zawartością. Zespół jednak nie stoi w miejscu. Wydaje się, że muzycy nie chcą być postrzegani tylko jako naczelni kopiści Zeppelinów. Dokładają więc do swojej twórczości pewnych przypraw, które mają za zadanie urozmaicić zawartość. Wszystko po to, aby słuchacz nie pomyślał, że zespół chce cały czas tkwić w bezpiecznej strefie komfortu. Są to jednak przyprawy, z których korzystali najwięksi w najlepszym okresie dla muzyki rockowej.

 

 

Krążek „Starcatcher” powstawał w legendarnym studiu RCA w Nashville pod czujnym okiem producenta Dave’a Cobba, który w przeszłości współpracował m.in. ze Slashem czy formacją Rival Sons, która również hołduje klasycznemu brzmieniu. Założenie zespołu było takie, aby jak najlepiej uchwycić atmosferę grania na żywo. Basista Grety, w jednym z wywiadów, dodał, że chcieli, żeby to wszystko brzmiało „ekscytująco, bezpośrednio i energicznie”. Zespół, przed wejściem do studia, nie miał gotowych utworów, a jedynie szkice. Można powiedzieć, że działali na żywym organizmie. I to słychać na „Starcatcher”. Tyle słowem wstępu, przejdźmy do samej zawartości.

 

Trzeci studyjny krążek Grety rozpoczyna się od „Fate of the Faitful”. Utworu, w którym nie brakuje podniosłego, wręcz patetycznego, klimatu. Fundament całości jest zdecydowanie blues-rockowy. To numer powolny (psychodeliczny vibe się odzywa), który jest niczym walec. Josh Kiszka natomiast prezentuje niezwykłe umiejętności wokalne. Wydaje się, że może ze swoim głosem zrobić tak naprawdę wszystko. To coś imponującego. Mocno przebojowo robi się w „The Falling Sky”, który – co jest zaskakujące – nie został wybrany na jeden z przedpremierowych singli. Ta rockowa petarda, okraszona partią harmonijki ustnej, będzie oficjalnie promować „Starcatcher” dopiero od 27 lipca. Sporo ciężaru ma w sobie „Frozen Light” z zapętlonym riffem w duchu Led Zeppelin, który uderza z pełną mocą. Największym zaskoczeniem jest z kolei „Runway Blues”, który trwa zaledwie nieco ponad minutę i brzmi, jak dzikie nagranie wyjęte wprost z jam session. Szybka rzecz, która się rozpędza i… brutalnie zostaje przerwana. Panowie, tak się nie robi…

 

Poza tym na „Starcatcher” jest o wiele więcej kompozycji w średnim tempie ze sporą dawką improwizacji niż typowych rockowych strzałów, które poderwałyby każdego na koncercie. Weźmy taki „Sacred the Thread”, w którym „robotę” robią bębny. Czyż ten utwór nie przenosi nas trochę w bajkowy świat? Jako ciekawostkę dodam, że opowiada on o… scenicznych strojach Josha. Wspomniałem o psychodelii – najwięcej jest jej w „The Indigo Streak” (posłuchajcie motywu od 2:30, muzycy Grety Van Fleet odpływają kompletnie w kierunku jakiejś egzotycznej krainy – i bardzo dobrze!). W „The Archer” panowie upchnęli zarówno delikatniejsze motywy, jak i konkretniejsze riffy. Prawdziwą perełką jest „Meeting the Master”, który rozpoczyna się dość subtelnie, żeby później mógł się on na spokojnie rozkręcić, a Josh ponownie dosłownie rozdziera wokalem głośniki. Sporo się tu muzycznie dzieje, a zespół wykorzystuje z chęcią progresywne patenty podpatrzone u starszych kolegów po fachu.

 

Nie brakuje też kompozycji słabszych, które nie zostały – pomimo wielokrotnego odsłuchu – na dłużej w mojej pamięci. Uważam, że „Starcatcher” bez chociażby „Waited All Your Life”, w którym do głosu dochodzi mocniej akustyczna gitara, czy folkowego „Farewell For Now” nie straciłby na swojej jakości. Ale wtedy zamiast pełnowymiarowego albumu, mielibyśmy wydawnictwo bliższe EP-ki. Cieszy jednak to, że grupa wyciągnęła wnioski i nie zafundowała znowu płyty rozwleczonej, jak „The Battle at Garden’s Gate”, która trwała ponad godzinę. Tu wszystko jest zamknięte w klasycznych ramach – 10 kompozycji i mniej niż trzy kwadranse długości.

 

„Starcatcher” świata nie zmieni – co do tego nie mam raczej wątpliwości. Muzycy zespołu Greta Van Fleet uprawiają cały czas sprawne rzemiosło. Na najnowszym wydawnictwie grupy brakuje mi trochę rockowych hymnów. Miejscami ma się wrażenie, że postawiono na dobrą zabawę w studiu. Zespół się nie spinał, aby dostarczyć, jak najbardziej hitowy materiał, tylko wolał trochę poimprowizować i przesunąć wajchę jeszcze bardziej w stronę psychodelicznych rejonów, które czasem urzekają, a czasem… ciut nudzą. Mnie nie do końca tym wszystkim kupili. Nie jest to zły album, ale „Starcatcher” nie rzuca na kolana. Nota wyjściowa została więc utrzymana.

Ocena [w skali szkolnej 1-6]: 3 mikrofony, do których śpiewa Josh Kiszka

🎤🎤🎤

 

Szymon Bijak

 

Lista utworów:

1. Fate of the Faithful

2. Waited All Your Life

3. The Falling Sky

4. Sacred the Thread

5. Runway Blues

6. The Indigo Streak

7. Frozen Light

8. The Archer

9. Meeting the Master

10. Farewell For Now

 


 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

 

👉 Facebook

 

👉 Instagram

 

👉 Twitter

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Ten post ma 2 komentarzy

  1. Anonim

    Przecież tego nie da się słuchać. Kompresja! Mastering zrobiony przez głuchego dla głuchych.

  2. zombiszczak

    Na nowej płycie bracia Kiszka plus kolega trzymają poziom. Główny brat drze się chyba jeszcze ciekawiej i jakby mniej podobnie do Planta a bardziej np. do nieodżałowanego Burke’a Shelleya z Budgie. To dobrze. Choć ciekawe, kiedy zacznie mieć problemy laryngologiczne… :-/ Aranżacje miejscami ze smaczkami i całkiem przestrzenne, ale…. I tu mamy pierwszy z dwóch problemów tej płyty. To chyba kolejna ofiara „wojny głośności”. Dźwięk często ociera się o przester, jest jazgotliwy i potwornie głośny, zacierają się subtelności. A to przecież nie death metal, na bogów! Trudno tego krążka posłuchać za jednym podejściem. Drugi problem to szata graficzna. Szara kopertka z srebrnymi tytułami trudnymi do odcyfrowania. I to jedyne słowo pisane na tym wydawnictwie! W środku książeczka(?) z dowcipnymi zdjęciami i to wszystko. Żadnych tekstów piosenek, żadnych informacji o muzykach, producentach. Zero. Czyli tu akurat wiocha 🙁

Dodaj komentarz