IKS

Wiedźmin sezon 2, twórca: Lauren Schmidt, Netflix, serial [Recenzja]

wiedzmin-sezon2-recenzja

Jestem wielkim fanem wiedźmińskiego świata. Czytałem książki na bieżąco w latach dziewięćdziesiątych, grałem we wszystkie trzy gry z serii CD Project, nawet zmusiłem się swego czasu do obejrzenia jednego odcinka polskiego serialu i obejrzenia filmu (choć muszę przyznać, że przysnąłem w połowie). Dlatego pierwszy sezon Netflix’owego serialu był dla mnie… irytujący do oceny.

 
Pierwsze co mi przyszło do głowy po obejrzeniu go było krótkie „lepiej niż się obawiałem, gorzej niż miałem nadzieję”. Był to sezon na ocenę pomiędzy 5 a 6 – 5,5/10 , jeśli posłużyć się połówkami ocen. Miałem sporo zażaleń do pierwszego sezonu wynikających nie z czarnych elfów czy driad z Brooklynu (swoją drogą – piękny bon mot), ale ze zmian tak w samym świecie wykreowanym przez Sapkowskiego, jak i tych wpływających na konkretne sytuacje, motywacje, czy nawet charaktery postaci! Chociażby kompletnie bezsensownie przerobiony cały system magii na Kontynencie czy idiotyczne zawiązanie „przygody” z dżinem.
 

Ale moja ocena była skrzywiona poprzez podejście do samego serialu – traktowałem go jako ekranizację serii opowiadań i książek, i w tej kategorii było w nim wiele problemów, nielogiczności, niespójności i rzeczy, które mogły strasznie irytować dotychczasowych fanów franszyzy.

Przy drugim sezonie dokonałem pewnego kognitywnego eksperymentu – gdy już w drugim odcinku zaczęły się pojawiać dziwne sytuacje i motywacje postaci, ale również kompletnie nowe wątki, których w książkach (ani nawet w grach) nie było – przestałem traktować tę produkcję jako „ekranizację”, a zacząłem jako „serial na podstawie…”. I od razu zaczęło mi się lepiej oglądać to, co stworzyła Lauren S. Hissrich. Bo to nie jest ekranizacja jeden do jednego prozy Andrzeja Sapkowskiego, tylko wyciągnięte z materiału źródłowego główne postaci i wiele różnych wątków, ale powiązane w inny, dziwny sposób, do tego jeszcze podlane sosem własnych pomysłów i historii. I w takiej konwencji serial ten staje się o wiele przyjemniejszy w odbiorze.
 
Wątpię, żeby na polskiej ziemi był jeszcze ktokolwiek, kto nie wie kim/czym jest zarówno „Wiedźmin”, jak i „wiedźmin”, zwłaszcza jeśli sięga do recenzji drugiego sezonu, ale dla porządku recenzenckiego pozwolę naświetlić jeden z ważnych elementów genezy tego świata stworzonego przez Andrzeja Sapkowskiego – setki lat przed wydarzeniami z serialu nastąpiło w nim wydarzenie zwane Koniunkcją Sfer: zderzenie różnych wymiarów, których mieszkańcy się „wymieszali” na jednym wspólnym świecie. A konkretniej – na Kontynent, zamieszkały dotąd głównie przez elfy, trafili ludzie. Oraz różne inne potwory. Ludzie się rozmnożyli, odkryli magię i od elfów nauczyli się nią posługiwać, a potem w podzięce zaczęli ich mordować i zabierać ich ziemię, jak to ludzie mają w zwyczaju. Natomiast, żeby mieć szanse na przetrwanie w starciach z potworami, stworzyli wiedźminów – mutantów, pozbawionych uczuć i emocji wojowników o nadludzkiej sile i wytrzymałości, którzy specjalizowali się w walce z wszelakimi monstrami.
 
Pierwszy sezon był zalążkiem, przygotowaniem podłoża pod oryginalną historię przekazywaną nam przez twórców serialu (przemieszaną z głównymi wątkami z książek). W drugim sezonie skupiamy się na kilku wątkach, których w materiale źródłowym nie było – dowiadujemy się o pewnym powiązaniu Ciri z monolitami, dziwnymi kamieniami pozostałymi po Koniunkcji Sfer; o nowych rodzajach potworów, które nagle pojawiają się na Kontynencie; o wiedźmie – demonie, która tysiąc lat wcześniej była śmiertelnym wrogiem zakonu wiedźminów; oraz o nowym królestwie elfów, które powstaje pod kuratelą NIlfgaardu. I te cztery nowe wątki są najciekawszym, co się dzieje w serialu, bo wreszcie nie jesteśmy świadkami zażynania gotowego scenariusza, który można po prostu wyciągnąć z książek i przełożyć na ekran, tylko próbą przedstawienia czegoś innego, czegoś oryginalnego, własnego – i dzięki temu, serial nabiera kolorów, nawet jeśli nie wszystko w nich jest logiczne i sensowne.
 

To pozostaje zresztą największym mankamentem serialu także w drugim sezonie. Problemy z motywacją niektórych bohaterów (chociażby niektóre decyzje Yennefer), niezrozumiałe klapki na oczach niektórych postaci (patrzę na was – wiedźmini, którzy nie zauważają dziwnego zachowania Eskela), nielogiczności w działaniu, jak również niespójności w zachowaniu i charakterze niektórych postaci… Te grzechy, które występowały w sezonie pierwszym, nadal się pojawiają i męczą tak samo jak wtedy, niestety,

 
Z drugiej strony – nie można się przyczepić do aktorstwa, które nadal stoi na niezłym poziomie, a Cavill jako Geralt daje radę tak samo dobrze, jak i w pierwszym sezonie. Widać, że podnieśli budżet produkcji, bo nie ma już koślawego nic nierobiącego złotego smoka, a jest kilka ładnie zrobionych nowych potworków tak komputerowych, jak i aktorskich (choćby świetnie przedstawiona w pierwszym odcinku Vereena). Wszystko wygląda ładniej, bardziej elegancko, scenografia i kostiumy zostały odświeżone (zwłaszcza na plus – nowe zbroje Nilfgaardczyków). Podobał mi się nawet hinduski (na oko) wystrój świątyni Melitele i jej akolitów. Walki nadal cieszą oko, a do tego pojawia się naprawdę niezły Rience oraz bardzo fajni Codringer i Fenn.
 
Jest dużo więcej plusów w drugim sezonie Netflixowego Wiedźmina. I o wiele lepiej się go ogląda z odpowiednim nastawieniem, z podejściem jak do czegoś nowego, a nie do dosłownej adaptacji materiału źródłowego. Bo po tym, co zrobili z fabułą w drugim sezonie, absolutnie nie ma szans na powrót – tu już nie da się opowiedzieć tak samo, tej samej historii. Więc bardzo chętnie zobaczę, co dalej wymyślą w tej „swojej” wersji przygód wiedźmina Geralta i jego przeuroczego towarzystwa.
 
6/10 monolitów
⬛⬛⬛⬛⬛⬛
 

Michał „Azirafal” Młynarski

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz