The Vaccines – ogłoszeni cudownymi dziećmi drugiej generacji brytyjskiego gitarowego grania po debiucie w 2011 roku, przeszli długą drogę – od następców The Strokes i Franz Ferdinand do ‘jednego z wielu’ przeciętniaka (bo jak wiemy łaska brytyjskiej branży muzycznej na pstrym koniu jeździ). Tymczasem wracają z szóstą(!) płytą w zaskakująco dobrej formie.
Zespół nigdy nie silił się na specjalną oryginalność mieszając Pixies, Ramones, Jesus and Mary Chain i ich młodszych kolegów z surf rockiem w formie prostego, gitarowego grania z melodyjnymi refrenami i motorycznym rytmem. Takich brytyjskich zespołów było (i jest) setki, ale The Vaccines wyróżniali się zawsze fantastyczną energią i luzem.
Dwie pierwsze płyty były bliźniaczo podobne, na trzeciej zaczęli nieśmiało wyglądać ze swojej szufladki, eksperymentując delikatnie z brzmieniem, by na kolejnych dwóch z lepszym lub gorszym efektem kręcić się wokół swoich punktów charakterystycznych.
Z zastrzeżeniem, że poprzednia płyta „Back in Love City” była jednak krokiem w stronę bardziej ciepłego, popowego sznytu w brzmieniu i aranżacji, syntezatorowych faktur pod gitarami a nawet westernowych wycieczek. Ta próba otworzenia się na nieco szersze audytorium wydawała się rozsądna, ale dla tych którzy spodziewali się kontynuacji tej drogi i dalszego unowocześniania, będą jednak najnowszym dziełem The Vaccines mocno zaskoczeni.
Na nowej płycie jest bowiem dużo chłodniej, brudnawo, momentami wręcz nowofalowo i bardzo przestrzennie. Oczywiście są to nadal lekko przesterowane gitarowe piosenki za które fani ich kochają ale wydaje się, że panowie nieco spoważnieli. Kompozycyjnie i brzmieniowo jest tu zdecydowanie coś więcej niż 4 akordy i basowo-perkusyjny motorek. Już otwierający „Sometimes, I Swear” bardzo zaskakuje mimo, że mamy tu wszystko czego oczekujemy, łącznie z hymnowymi zaśpiewami. Znakomity wstęp, rozbudowana melodia i uderzenie prosto w oczy – skojarzenia z Muse nie będą tu nie na miejscu. Idąc za ciosem serwują kolejną lekko brudnawą, melodyjną rakietę z ejtisowymi refrenami – „Heartbreak Kid”. Te dwa utwory to bardzo mocne otwarcie albumu pokazujące, że zespół zdecydowanie ma coś do powiedzenia w 2024 roku.
Dalsza część recenzji pod teledyskiem
Najciekawsze na tym albumie są jednak rzeczy których się nie spodziewamy
– jak synkopowy gitarowo „Sunkissed”, z wykorzystaniem ksylofonu i ciepłym (jak każe tytuł) okrągłym refrenem czy zimny, drapiący, momentami prawie shoegazowy „Another Nightmare” – chyba najlepszy na płycie. Frapuje prawie dancingowy „The Dreamer” z chóralnymi zaśpiewami, synthem prosto z lat 80., ksylofonem (znowu!) i zaskakująco ambientowym finałem, czy troszkę ciemniejszy „Anonymous in Los Feliz” z niebanalnym mostkiem i interesującymi harmoniami wokalnymi (choć znowu z klasycznym do bólu refrenem).
Oczywiście mamy tu tez kilka całkiem przeciętnych utworów które nas niczym nowym nie zaskoczą, ale może takie kotwice są potrzebne tej płycie żeby konserwatywni fani czuli się komfortowo. Warto dodać, że całość charakteryzuje się znakomitym, dynamicznym, bliskim brzmieniem – czuć bezpośredni kontakt oraz ponadprzeciętną moc i dynamikę.
Reasumując, Pick-Up Full Of Pink Carnations jest zaskakująco dobrą, świeżo brzmiącą płytą z wieloma przyjemnie zaskakującymi niuansami, przy zachowaniu wszystkich klasycznych grepsów z których The Vaccines są znani od lat. Zespołowi udało się także znowu wykrzesać energię i bezpretensjonalność, której trochę brakowało na poprzednim albumie. Jest to też znakomity prognostyk przed warszawskim koncertem, na który zdecydowanie warto się wybrać aby zmierzyć z tą szaloną kulą energii na żywo. Polecam!
Ocena: 4/6
Kovy Jaglinski
Lista utworów: Sometimes, I Swear; Heartbreak Kid; Lunar Eclipse; Discount De Kooning (Last One Standing); Primitive Man; Sunkissed; Another Nightmare; Love to Walk Away; The Dreamer; Anonymous in Los Feliz
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: