Netflix, jak co roku w grudniu, funduje swoim widzom prawdziwe perełki. Dostaliśmy już rewelacyjne „Psie pazury”. Tydzień po obrazie Jane Campion otrzymujemy kolejne filmowe cudeńko. „The Hand of God” to hołd Paolo Sorrentino dla Neapolu, Diego Maradony i… rodziców. To jego powrót do czasów młodości. To również najbardziej osobisty i intymny film, jaki do tej pory nakręcił. Film pod każdym względem wybitny.
Aby zrozumieć zamysł, koncepcję i sens filmu, należy wiedzieć dwie rzeczy: kim jest dla Neapolu Maradona oraz czym była tytułowa „Ręka Boga”. Włosi kochają piłkę nożną. Dla wielu jest jak religia. Kiedy w 1984 roku Argentyńczyk Diego Armando Maradona przechodził z FC Barcelony do neapolitańskiego klubu, jego mieszkańców ogarnęła nieprawdopodobna euforia. W jednej z wypowiedzi Sorrentino tak to określił: „Maradona nie przyjechał do Neapolu, on się Neapolowi objawił”. Dla mieszkańców tego włoskiego miasta Diego był i nadal jest Bogiem.
Tytułowa „Ręka Boga” odnosi się do wydarzenia, jakie miało miejsce podczas meczu Argentyna–Anglia w 1986 roku na Mundialu w Meksyku. Podczas tego ćwierćfinałowego meczu Maradona strzelił bramkę… ręką.
Cała sielanka kończy się, kiedy w 1986 roku, po wspomnianym przeze mnie Mundialu, dochodzi w rodzinie Schisa do ogromnej tragedii. Fabietto musi w tempie ekspresowym dojrzeć, następuje w nim przemiana, która całkowicie zmienia priorytety w jego życiu, a tytułowa „Ręka Boga” nabiera zupełnie innego znaczenia.
Młody Schisa to oczywiście alter ego samego reżysera, a przedstawione wydarzenia to jego rozliczenie z przeszłością – głównie z największą traumą.
Reżyser nie biczuje jednak siebie i widzów. W pierwszej części historia przedstawiana jest w sposób, do jakiego Sorrentino przyzwyczaił nas w swoich wcześniejszych filmach. Ze sporą dawką humoru i miłości do ukazywanych bohaterów. Szczególnie że w jego rodzinie nie brakowało ekscentrycznych jednostek. W „The Hand of God” przepiękne są zdjęcia i pojedyncze kadry, za które odpowiada Daria D’Antonio. Można się delektować stroną wizualną tego dzieła, chociaż reżyser w ogromnym stopniu poskromił swoje barokowe zapędy, wszechobecne w jego poprzednich produkcjach. Sorrentino nie byłby sobą, gdyby jednak nie oddał hołdu swoim włoskim poprzednikom: Felliniemu, Zeffireliemu i Capuano. Zresztą to właśnie rozmowa głównego bohatera z tym ostatnim jest kulminacyjnym momentem całego filmu.
Aktorstwo? Oczywiście klasa światowa.
Filippo Scotti to odkrycie niczym Chalamet w „Tamte dni, tamte noce”. Nawet wizualnie bardzo siebie przypominają. Coś czuję, że jeszcze usłyszymy o tym młodzieńcu. Toni Servillo – wiadomo – to ulubieniec reżysera i po raz kolejny pokazuje ogromną aktorską klasę. Luisa Ranieri to po prostu czysty seksapil, ale jej Patrizia to również postać bardzo dramatyczna. Sorrentino po raz kolejny udowadnia, jak świetnie umie poprowadzić swoich aktorów. Mistrz!
„The Hand of God” to film poruszający i wręcz mistrzowsko nakręcony. To lektura obowiązkowa dla wszystkich kinomaniaków. To w końcu w mojej opinii – po „Diunie” – najlepszy film, jaki widziałem w tym roku. Po dość średniej poprzedniej produkcji Sorrentino „Oni” reżyser funduje nam obraz na miarę „Wielkiego piękna” i „Młodości”.
Mariusz Jagiełło
Ocena (w skali od 1 do 10) 9 rąk niekoniecznie boskich
✋ ✋ ✋ ✋ ✋ ✋ ✋ ✋ ✋
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: