IKS

St. Vincent – „Daddy’s Home” [Recenzja]

daddys-home-st-vincent-muzyka

St. Vincent jest artystką, która zawsze zdawała się balansować na granicy dwóch światów. Z jednej strony jest wyzwoloną, pewną siebie przedstawicielką oryginalnego, współczesnego rocka alternatywnego, który dawno porzucił tradycyjny schemat działania, oparty wyłącznie na klasycznym instrumentarium i oklepanych kliszach. Amerykańska wokalistka tworzy swój własny, kolory świat, wymykający się gatunkowym ramom i z gracją romansuje z popem czy disco. Z drugiej strony jednak jej muzyka, choć brzmieniowo współczesna jak to tylko możliwe, zawsze osadzona była wokół inspiracji, które ją ukształtowały.

W 2012 St. Vincent nagrała przecież wspólny krążek z samym Davidem Byrnem – legendarnym liderem Talking Heads. Nie obce jej były też flirty z podobnymi eksperymentalnymi powrotami do przeszłości. Poprzedni album – szalony i wyzwolony „MASSEDUCTION” z 2017 roku przyniósł artystce uznanie krytyków i fanów oraz popchnął ją w kierunku nowych muzycznych rejonów, gdzie prym wiodło pulsujące i zmysłowe disco. Tym razem na najnowszym krążku – „Daddy’s Home” St. Vincent daje się porwać swoim retro ciągotkom na całego, tworząc swoje nowe muzyczne wcielenie w oparciu o duchy minionych dekad, które kształtowały ją jako artystkę od najwcześniejszych lat.
 

Album jest hołdem dla przepełnionej glamem i dekadencją odważnej i przekraczającej granice muzyki lat 70., spod znaku Davida Bowiego, Lou Reeda czy Roxy Music.

To, co wtedy szokowało i powodowało wypieki na twarzy, teraz jest dojrzałą i klasyczną inspiracją, z której St. Vincent czerpie garściami, ubierając styl swojej muzyki w wyzywający kostium rodem z podejrzanych klubów Nowego Jorku. Muzyce nie brakuje również funkowego sznytu i rytmicznego, wyluzowanego klimatu godnego najlepszych artystów soul i R&B. Ta niezwykła mieszanka wpływów, stylów i inspiracji, na których artystka wyrosła i które znacznie dyskretniej pojawiały się już wcześniej w jej twórczości, zaowocowała ekstrawagancką i bogatą paletą muzycznych barw, czarujących na „Daddy’s Home” od pierwszych dźwięków.
 

W niezwykły klimat albumu wprowadza już od pierwszych dźwięków gęsto funkowy, ociekający seksem i zmysłowy „Pay Your Way In Pain”, który jest jak początek burleskowego przedstawienia, gdzie St. Vincent gra pierwsze skrzypce.

Przez każdy dźwięk i każde wyśpiewane słowo przebijają wspomniane już inspiracje, ale przede wszystkim autorski sznyt artystki, która doskonale wie jak dawkować muzyczne emocje. Bo gdy kurtyna idzie w górę, show musi trwać w najlepsze. Co prawda, klimat nieco zwalnia z drugim na płycie, nieco ospałym „Down And Out Downtown”, ale to tylko budowanie napięcia przed prawdziwymi perłami albumu. Tytułowy utwór, podobnie jak punkt wyjściowy całej płyty, zainspirował dziewięcioletni pobyt w więzieniu ojca artystki, który opuścił je w 2019 roku, kiedy St. Vincent rozpoczynała prace nad nowym krążkiem. Kawałek ma wręcz rewiowy klimat, który podsyca elektryczne pianino, dęciaki i instrumentarium, jakby wyjęte ze złotej ery soul i funku. Muzyczne tło jest po prostu boskie, a St. Vincent śpiewa ze śmiałością i nieskrywaną zabawą.
 

Nastrój zmienia się niepostrzeżenie, a Annie Clark tak sprawnie żongluje kolejnymi asami z rękawa, że wszystko składa się w spójną i kolorową całość.

Zaskakująco hipnotyczne „Live in the Dream” przywołuje ociężały, przestrzenny klimat muzyki Pink Floyd, w którym wokalistka i muzycy puszczają wodze fantazji i tworząc narkotyczne tło odlatują na ponad 6 minut muzycznej lewitacji. Utwór kończy przeszywająca solówka na gitarze, a my opadając na ziemię nie wiemy, czy słuchamy płyty z 2021 roku czy z połowy lat 70. Podobnie jest w rozmarzonym „The Melting of the Sun”, który również świadomie nawiązuje do muzyki Pink Floyd, przywołując klimat ciemnej strony księżyca i udowadnia, że szósty album St. Vincent jest nastrojem i zamkniętym światem samym w sobie. To muzyka, która pełna tak bezpośrednich inspiracji, jednocześnie wymyka się szufladkowaniu i jednoznacznemu osadzeniu w czasie. Co świadczy przede wszystkim o niebywałej klasie i wrażliwości St. Vincent, która spoglądając muzycznie wstecz, tworzy prawdopodobnie swój najbardziej szczery obraz w całej karierze.
 

Płyta w doskonały sposób uchwyciła perwersyjny nastrój kończącej się imprezy, gdzie niedopite drinki, rozmazany makijaż i kojący dym papierosa żegnają bohaterów wieczoru i zwiastują ciężki poranek.

Ale w tym momencie liczy się tylko ta chwila, klimat i zatrzymany czas, który płynie w rytmie pełnej luzu i wyczucia muzyki St. Vincent. Duchy minionej epoki unoszą się nad kolejnymi kompozycjami, a artystka pławi się w wytworzonym przez siebie klimacie, co sprawia jej nieskrywaną i szczerą frajdę. Czy to urokliwe, akustyczne i przepełnione tęsknotą „Somebody Like Me”, sielskie i zrelaksowane „…At The Holiday Party” czy gęste, funkujące w najlepsze „Down” – muzyka Annie Clark poraża i urzeka mnogością pomysłów i twórczą wyobraźnią. Teksty są przesiąknięte tak charakterystyczną dla stylu artystki ironią i osobistymi doświadczeniami, nie siląc się jednak na tani sentymentalizm.
 

Nim płytę zakończy jeden z trzech krótkich przerywników, spinających materiał w całość, mamy jeszcze delikatną perełkę – równie ulotne, ledwie dwuminutowe „Candy Darling”,

składające hołd kolejnej z ikon lat 70. – tytułowej muzie Andy’ego Warhola i The Velvet Underground, która zdaje się być albumowym alter ego Annie Clark, stylizującej się na nią na okładce płyty. Retro klimat znów spotyka współczesność, a St. Vincent po raz kolejny udowadnia, że muzyka może opierać się chronologii, a jej moc jest ponadczasowa.
 

„Daddy’s Home” dzięki spójnej całości brzmień i przeplatającym utwory krótkim, instrumentalnym wstawkom przywołuje konceptualny klimat najlepszych dzieł tego typu z lat 70.

Szóstą płytę artystki po raz kolejny, podobnie jak album „MASSEDUCTION”, wyprodukował Jack Antonoff (odpowiedzialny m.in. za ostatnie dokonania Lany Del Rey), który udowadnia, że jak nikt jest w stanie uchwycić dojrzałe, kobiece spojrzenie na utarte, muzyczne schematy, ciągle mające tak wiele do zaoferowania. Tym razem, nietypową inspiracją do powstania najnowszego krążka St. Vincent był pobyt ojca artystki w więzieniu. Jednak St. Vincent nie próbuje tego doświadczenia przekuć w moralizatorski i zaangażowany przekaz. Wręcz przeciwnie, bo wracając do wspomnień związanych z ojcem, sięga do jego muzycznej kolekcji sprzed lat, przy której dźwiękach się wychowała. Wokalistka odważnie wchodzi w ten świat i z gracją wprowadza w nim swoje zasady, niczym jej muzyczni idole sprzed lat, po raz kolejny zmieniając wizerunek i artystyczne oblicze.

Płyta snuje się niczym bohater nieistniejącego, onirycznego filmu w stylu Davida Lyncha, po zadymionych ulicach Nowego Jorku, pełnych podejrzanych postaci i grzesznych przyjemności.

Krajobraz ten idealnie wpasował się w ekstrawagancką naturę artystki, która przekuwając najróżniejsze muzyczne wpływy w zupełnie nową historię, udowodniła, że obecnie jak mało kto zasługuje na tytuł królowej alternatywnego popu.
 
Ocena w skali od 1 do 10 – 8 stukających kieliszków szampana
🥂🥂🥂🥂🥂🥂🥂🥂
 

Kuba Banaszewski

 
Tracklista:
1. Pay Your Way in Pain
2. Down and Out Downtown
3. Daddy’s Home
4. Live in the Dream
5. The Melting of the Sun
6. Humming (Interlude 1)
7. The Laughing Man
8. Down
9. Humming (Interlude 2)
10. Somebody Like Me
11. My Baby Wants a Baby
12. …At the Holiday Party
13. Candy Darling
14. Humming (Interlude 3)
IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz