Edvard Munch żyje i ma się dobrze. Właśnie nagrał dark ambientową płytę z Satyriconem. Wyjątkowo bez krzyków.
Są takie płyty, które budzą grozę nie tyle swoim brzmieniem, co samym zamysłem. A mnie zawsze dreszcz przechodzi jak słyszę, że duży metalowy band porzuca swój macierzysty gatunek, tworząc koncept album inspirowany cudzą twórczością. Dlatego kiedy przeczytałem, że Sigurda „Satyr” Wongraven postanowił zilustrować obrazy Muncha instrumentalnym eksperymentem, to od razu przypomniała mi się traumatyczna próba przebrnięcia przez “Lulu” Metalliki i Lou Reeda. Szczęściem, artystyczny mariaż Satyricona i Muncha wypada o niebo lepiej. I choć black metalu na tej płycie nie ma, to i tak każdy metalhead odnajdzie tu solidną dawkę mroku dla siebie.
“Satyricon & Munch” to zapisany w jednym, 56-minutowym tracku ponury, instrumentalny dialog z dziełami norweskiego prekursora ekspresjonizmu. Utrzymany w powolnym tempie, a w warstwie melodycznej oparty na brzmieniach gitar i instrumentów smyczkowych, wspomaganych dudniącymi głucho w tle bębnami. Mamy więc sporo gry na czystych strunach, mamy też (choć pozostają rzadkością) riffy w stylu klasycznego Satyricona, wybrzmiewające niepodrabialnym, nieco przytępionym distortion. Jest trochę zabawy syntezatorami, co i raz pojawią się niepokojące odgłosy przywodzące na myśl człowieka z trudem próbującego złapać oddech w płuca. Wiele ma do powiedzenia cisza, regularnie przerywająca następujące po sobie sekwencje. Wszystko podane w bardzo oszczędnych aranżacjach. Przy tym akompaniamencie uczucia samotności, przygnębienia i obsesje erotyczne zaklęte w obrazach Muncha dają się odczuć o wiele wyraźniej.
Dla fanów nurzania się w sadzawkach niepokojących dźwięków “Satyricon & Munch” to z pewnością gratka. Klimat obrazów mistrza został tu oddany niezwykle wiernie. W tym zakresie mamy pełen sukces – materiał jest spójny i widać pracę, jaką w niego włożono. A wiemy, że różnie to bywa gdy spece od cięższego grania biorą się za koncept albumy natury jak dla siebie egzotycznej. Weźmy wspomniane już “Lulu” czy choćby “Ghosts” Nine Inch Nails, w przypadku których czasem trudno było oprzeć się wrażeniu, że były robione na kolanie.
Fakt faktem, że i tu nie brakuje wpadek kompozycyjnych. Te nieszczęsne przerwy czy właściwie ich brak. Zabieg polegający na zamknięciu materiału w jednej ścieżce wydaje się zrozumiały, ale ostatecznie mocno szkodzi całości. Podzielenie jej na części umożliwiłoby słuchaczowi powroty do ulubionych części – bo tych naprawdę nie brakuje. Niektóre wręcz aż się proszą, by zasilić je regularną metalową maszynerią i tym drapieżnym głosem Satyra, dzięki czemu rozwinęły by się w konkretne koncertowe hiciory. A tak, kończy się na grze wstępnej. Nikt nie będzie skrolował kawałka do 23 minuty i 30 sekundy. Szkoda, wystarczyło pokroić! Tym bardziej, że czasami nieme interludia oddzielają od siebie fragmenty o skrajnie odmiennym charakterze. Na zasadzie: coś się nie do końca klei, więc dajemy pauzę i jedziemy z kolejnym riffem.
Nowego albumu Satyricona nie sposób jednak opisywać wyłącznie na płaszczyźnie artystycznej. Stanowi on bowiem świetny przykład na to, jak instytucje publiczne w niektórych krajach potrafią zagospodarować te odcinki kultury, na których mają silną reprezentację o międzynarodowej renomie. Otóż Sigurd Wongraven, który w Norwegii ma status regularnego celebryty i często gości w publicznej telewizji, promocję nowego albumu zaplanował wspólnie z państwowym Muzeum Muncha w Oslo. Na YouTubie można obejrzeć filmik, jak wspólnie z jego dyrektorką popijają kawkę i opowiadają, jak to z okazji premiery w pocie czoła planowali nową ekspozycję dzieł malarza. Nieważne, że ta cała rozkminka skończyła się – tak właśnie – powieszeniem ich na czarnych ścianach i dorobieniem teorii, jak to długo szukali właściwych środków aranżacyjnych, by wydobyć prawdziwą moc płócien. Liczy się systemowe wykorzystanie zasobów, które w ostatecznym rozrachunku służą promocji kraju. Oczywiście, u nas państwo też ma osiągnięcia w dziedzinie mecenatu kultury, z tą różnicą od tych wszystkich procesów kupony odcina Nergal, a sama Polska raczej pracuje na czarny (nomen omen) PR.
Satyricon, choć ma stałe miejsce w blackmetalowym panteonie, niemal od zawsze podąża własnymi ścieżkami, udając się w coraz to mniej oczywiste zakamarki dźwiękowe (co zresztą nie znajduje poklasku wśród fanów jego pierwszych nagrań). Tym razem jest to pivot ekstremalny w swej skali, choć nie w estetyce.
Satyr wie, jak robić biznes, ale przede wszystkim wie, jak robić muzykę. Nawet jeśli zapuszcza się w odległe muzyczne rejony, to udaje mu się na nich postawić autorski stempel brzmieniowy. W powietrzu unosi się charakterystyczny dla Satyricona minimalizm i surowość, ale o porównaniach do wcześniejszych dokonań zespołu z oczywistych względów mowy być nie może. Jak dla mnie – danie na raz, do spożycia z dobrą flaszką mocnego, czerwonego wina i odpaloną projekcją obrazów Muncha. Czy będę chciał je jeszcze odgrzać? Kto wie, ale lato za progiem, więc raczej nie wcześniej niż jakiegoś ponurego jesiennego wieczoru…
Ocena (w skali od 1 do 10) 5 przeszywających krzyków
😮😮😮😮😮
Grzegorz Morawski
Tracklist:
1.Satyricon & Munch
Kliknij i obserwuj nasz fanpage bit.ly/Nasz-Facebook1
Kliknij i obserwuj nasz Instagram bit.ly/nasz-instagram1