IKS

„Sandman”, twórca: Neil Gaiman, serial Netflix [Recenzja]

sandman-recenzja

W dzisiejszych czasach Neil Gaiman jest już uznanym pisarzem, scenarzystą i producentem. Wydał wiele książek, wiele komiksów pod jego piórem zostało stworzonych, wiele filmów i seriali pod jego czujnym okiem powstało. Ale ponad 30 lat temu jedno dzieło było tym, które faktycznie przyciągnęło ludzi do jego twórczości i nadało mu wtedy status wielkiego pisarza. Była to seria komiksów „The Sandman” stworzona dla DC, która szturmem zdobyła serca zarówno fanów gatunku, jak i absolutnych nowicjuszy.

Historia Morfeusza, Sandmana, Króla Śnienia, Władcy Snów, jednego z Wiecznych – siedmiorga „rodzeństwa” istot narodzonych wraz z początkiem świata (takich jak np. Śmierć, Przeznaczenie czy Pożądanie…) – porwała ludzi przez ekspolarcję ludzkich serc i sumień, naszej natury, z którą zetknąć się nagle przyszło istocie tak bardzo oderwanej od rzeczywistości jak… tylko Sen być może. Wplecione w nią elementy mitologiczne i biblijne, postaci historyczne i zwierzęta mityczne, zdarzenia prawdziwe i zmyślone, nadały tej serii dokładnie tak onirycznego klimatu, jakiego się czytelnik mógł spodziewać po opowieści o marzeniach sennych. I koszmarach.

 

Wyświetlany od 5-ego sierpnia na platformie Netflix serial „The Sandman” nie tyle bazuje na materiale źródłowym, co jest w dużej mierze jeden-do-jednego przeniesieniem komiksu na ekran. Są pewne różnice, sytuacje czy zachowania odbiegające od oryginału. Zmiany w statusie niektórych postaci (absolutnie nie wpływających na odbiór, a nawet mające sens w kontekście), ale generalnie historia, dialogi i wydarzenia odbywają się tak, jak w oryginalnym dziele.

 

„The Sandman” przeszedł przez piekło produkcyjne, dość typowe dla ambitnych dzieł szeroko rozumianej literatury. Próbowano go nakręcić kilkukrotnie już od lat 90-tych, jako pojedynczy film, jako trylogię, chciano z niego zrobić film akcji, i dwa seriale – jeden z beznadziejnym scenariuszem, a drugi z kretyńskimi pomysłami „szych” Warner Bros. Na szczęście Gaiman za każdym razem mówił swoje veto i wstrzymywał takie projekty, aż do czasu gdy twórcy postanowili jego samego zaprosić do współpracy i dać mu kontrolę nad tym, co ma się ukazać na ekranie. I była to decyzja słuszna. Brał udział we wszystkim, od przeróbek scenariusza, przez casting, aż do samego kręcenia serialu. Wszystkie zmiany, wszelkie nieścisłości i przeróbki, wszystko na co „fani” mogą narzekać, działo się pod czujnym okiem samego twórcy Sandmana. Tu nie było miejsca na skróty czy działanie pod publiczkę. I stanowczo wyszło to na dobre serialowi.

 

W roku 1916 tytułowy Sandman, Morfeusz, zostaje uwięziony przez czarodzieja-amatora, który (chcąc porwać jedno z jego rodzeństwa, Śmierć, aby ta przywróciła do życia zmarłego na wojnie syna) przypadkowo przechwytuje właśnie Władcę Snów. Kolejne lata Król Śnienia, pozbawiony swoich potężnych narzędzi (hełmu, sakiewki z piaskiem i klejnotu), spędza uwięziony w szklanej klatce, podczas których jego porywacze nieustannie próbują za pomocą próśb, gróźb i układów wynegocjować od niego wymierne korzyści jak nieśmiertelność, władzę, moc czy bogactwo. Aż po 106 długich latach milczenia udaje mu się uwolnić z ziemskiego więzienia, po czym niezwłocznie powraca do swojej krainy, aby zobaczyć co się z nią stało w trakcie jego przymusowej odsiadki i przywrócić ją do świetności. A potem wyrusza do innych wymiarów, w tym na jawę do świata ludzi, aby odzyskać swoje skradzione insygnia, ukarać tych, którzy mu je odebrali, jak również rozprawić się ze snami i koszmarami, które uciekły ze Śnienia korzystając z ponad wieku jego nieobecności.

 

Serial ten nie jest idealnym odwzorowaniem komiksu, co przyzna i z chęcią wypomni niejeden „fan”. Aczkolwiek tak zmiany kosmetyczne (jak choćby czarna aktorka grająca Śmierć, miast bladolicej gotki, czy osoba niebinarna grająca Pożądanie), jak i te strukturalne (np. kultowy już album „24 Hours”, który jest przedstawiony inaczej niż by to chciała rzesza miłośników komiksu) absolutnie nie wpływają na jego odbiór, ani w żaden sposób nie ujmują mu.

Wręcz odwrotnie. Kirby Howell-Baptiste jako Śmierć jest cudownie sympatyczna i przyjazna, ale też bardzo czuła i współczująca kiedy trzeba, a odcinek z nią (nr 6 „The Sound of Her Wings”) jest chyba najlepszym i najbardziej wzruszającym ze wszystkich. Tom Sturridge jako Morfeusz jest genialny, od niesamowitego tembru głosu, przez przeszywające spojrzenie, aż do niewzruszonego lica (w którego oczach jednak co i raz zaszkli się łza wzruszenia, a po ustach delikatnie przebiegnie cień uśmiechu) – wszystko to doskonale spina się w prawie idealną wersję Władcy Snów. Praktycznie wszystkie role drugoplanowe są zagrane świetnie, tak Gwendoline Christie jako imponujący Lucyfer, Boyd Holbrook jako Corynthian – przerażająco szarmancki morderczy koszmar, czy Mason Alexander Park jako niebezpiecznie figlarne Pożądanie… A tu jeszcze przewijają się David Thewlis (jako godny współczucia, a zarazem obrzydliwy John Dee), Stephen Fry, głosy Marka Hamilla czy Oswalda Pattona, świetnie zagrana przez Vivienne Acheampong Lucienne… Praktycznie nie da się znaleźć źle dobranych aktorów w tej adaptacji, bo wszyscy grają na naprawdę świetnym, albo chociaż bardzo dobrym poziomie. Chyba tylko aktorka grająca dorosłą Unity Kinkaid jakoś nie potafiła mnie przekonać do swojej roli (tak pod względem gry aktorskiej, jak i wyglądu), ale to jedyny delikatny zgrzyt na prawie idealnym płótnie w tym kontekście.

 

Sama fabuła „Sandmana” jest ciekawa, bo oparta na bardzo dobrym materiale źródłowym. I nie pozwólmy się oszukać, głównym bohaterem pierwszego sezonu tylko w pewnym sensie jest sam Sandman, tak naprawdę sercem historii są ludzie. Poprzez zestawienie nas z wiecznym, nieśmiertelnym i potężnym jestestwem jakim jest Morfeusz, Gaiman pozwala wyjść na powierzchnię duchowi ludzkości. Zarówno tego co w nas dobre, jak i tego co złe. Jest to jedna z lekcji, które usilnie próbuje swojemu bratu uświadomić Śmierć, a swemu panu i mocodawcy – Lucienne. Że ludzie są różni, że są intrygujący, kreatywni, ciekawi, dobrzy… i tak!, są też okrutni, samolubni, złośliwi, źli i nienawistni. Ale to że jesteśmy tak różni, jest naszą zaletą. Jak również nasza niesamowita umiejętność do adaptacji, a nawet do zmiany tak swojej natury, charatkeru, jak i przyzwyczajeń. Dla istot, które żyją wiecznie, i dla których setki lat biegną niczym minuty dla nas, zmiana może zdawać się niemożliwością, ale – jak pokazuje nam historia i natura antropomorficznych personifikacji zależnych w swym istnieniu od ludzkości – wszystko jest możliwe.

 

Widać pieniądze, które poszły na tę produkcję (podobno nawet 15 mln za odcinek!) – pod względem wizualnym i graficznym jest to coś pieknego. Królestwo Śnienia jest cudownie magiczne i wypełnione kolorami jak z najśliczniejszych snów. Jego mieskzańcy są uroczy i dziwni, a same marzenia senne i koszmary ciekawe i ładne, bądź straszne, dokładnie wtedy, kiedy trzeba. Piekło natomiast jest odpowiednio mrocznym, mięsistym i posępnym miejscem, gdzie przeklęte dusze zaklęte w ściany i drzewa zawodzą nadając niepokojący klimat. Ale nawet mimo takich nakładów finansowych tu czy tam pojawiają się tła o nieco gorszej jakości, nieco słabiej wyglądające rendery niż by się chciało widzieć w serialu tak mocno opartym na szacie graficznej. Nie wyrwie to widza z czaru jaki roztacza serial w każdej minucie swojego trwania, ale spostrzegawczy widz jednak zauważy z rzadka drobne niedociągnięcia.

 

Także, żeby nie skłamać, nie wszystko tak dobrze przetrwało przenosiny z kart komiksu na srebrny ekran. Pierwszy odcinek, choć ważny i rzeczywiście wierny zródłu, dłuży się i widza niecierpliwego może znużyć, a nawet zniechęcić do obejrzenia całości. Podobnie koncówka sezonu (odcinki 7-8, patrzę na Was) też trochę traci na tempie i może zgasić zapał do dokończenia serialu, zwłaszcza nowego widza. Fabuła potrafi czasem dokonać zwrotów i skrętów tak pod względem tempa, chronologii, jak i nawiązań do wydarzeń, które jeszcze nie zostały przedstawione. Nie są to jednak rzeczy w jakikolwiek sposób przekreślające „Sandmana” jako świetną rozrywkę, tym bardziej jeśli ktoś takie właśnie gotycko-mistyczne klimaty lubi.

 

Nie jest to idealny serial, ale jest to jedna z najwierniejszych adaptacji komiksu, jakie kiedykolwiek widziałem (na równi z „V jak Vendetta” czy „Battle Angel: Alita”). Jeśli są w nim jakieś problemy, nieścisłości, bądź rzeczy, które z jakiegoś powodu komuś nie pasują – wszelkie zażalenia powinny iść do twórcy materiału źródłowego, bo sam Gaiman nad wszystkim trzymał pieczę i na wszystko wydał zgodę.

Kompletnie nowi widzowie i laicy, ludzie którzy nigdy dotąd z Sandmanem nie mieli do czynienia, mogą mieć problem z przebiciem się przez pierwszy, dość mało treściwy odcinek, jak również wkręceniem się w całość tej produkcji pod jej koniec. Fani komiksu nie powinni czuć się rozczarowani w żadnej mierze. Natomiast pozostali – fani fantastyki, mitologii i ludzkiej natury, wielbiciele dobrej historii, ciekawych postaci, dobrego aktorstwa, niesamowitych światów i wizji – zapewne staną się nowymi fanami „Sandmana”. Bo jest tu czym się zauroczyć.

 

Ocena (w skali od 1 do 10) 8 sakiewek piasku
💰💰💰💰💰💰💰💰

 

Michał „Azirafal” Młynarski

 


 

Kliknij i obserwuj nasz fanpage👉 bit.ly/Nasz-Facebook1

Kliknij i obserwuj nasz Instagram 👉 bit.ly/nasz-instagram1

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Ten post ma jeden komentarz

  1. Agnieszka Pietrzak

    Czytało się super nie znam komiksu ale zainteresował mnie tekst niech tylko wrócę do domu zabieram się za oglądanie

Dodaj komentarz