Ach, ależ czekałem na ten dzień! Riverside, świętujący 20-lecie obecności na rynku, to wydarzenie niezwykle ważne. Tak ważne, jak i sam zespół, który zarówno w Polsce, jak i na świecie, jest już uznaną marką i gwarancją jakości w muzyce.
Cztery koncerty (w Gdańsku na festiwalu United Arts, w Warszawie, we Wrocłaniu i w Krakowie) złożyły się w całkiem zacną celebrację. Los sprawił, że zespół dołożył jeszcze piąty koncert – na festiwalu InoRock. Udało mi się wziąć udział w krakowskim koncercie, który odbył się w nowej miejscówce na koncertowej mapie Polski. Hype Park, bo o nim nowa, to otwarta przestrzeń łącząca klimat wydarzenia plenerowego z industrialnym charakterem, licznymi standami z gastronomią i dogodną lokalizacją. Wszystko wskazuje, że Hype Park dopiero się rozkręca i wkrótce zawitamy tam na kolejnych eventach.
Skoro Riverside świętują urodziny, to nie mogło obyć się bez specjalnych gości.
Mick Moss, wokalista Antimatter, zagrał świetny akustyczny set złożony z kawałków macierzystej formacji („Leaving Eden”, „Monochrome” czy „Between the Atoms”) oraz kilku przeróbek, w tym „Big in Japan” Alphaville, rewelayjne wykonanie „Whole Lotta Love” Led Zeppelin i „Freedom” Richiego Havensa. Mick skradł moje serce, z jego głosu płynęła moc, a fakt, że jest również charyzmatycznym frontmanem, sprawił, że publika szybko się rozgrzała. Jak na ironię, to właśnie Antimatter w Sosnowcu, było jednym z moich ostatnich zagranicznych koncertów przed pandemią covid-19. Dobrze było usłyszeć Micka Mossa po raz kolejny.
Później na scenę wkroczyli panowie z Collage.
Wieloletni bywalcy polskiej sceny progowej i przyjaciele Riverside tej nocy może nie zagrali najlepszego koncertu w karierze, ale nie sposób nie wspomnieć o bijących od nich pozytywnych emocji i zabawy muzyką. W formie był też Michał Kirmuć, dziennikarz muzyczny i gitarzysta w jednej osobie. Zagrali zarówno przeboje („Living in the Moonlight”), jak i zestaw kawałków z nadchodzącej płyty.
Feeria braw, która rozległa się, gdy na scenę wkroczyli muzycy Riverside, przypomniała mi czasy sprzed pandemii.
Czasy, gdy na koncertach spędzało się każdą wolną chwilę. Na szczęście ten koncert był dokładnie tym – podróżą do miejsca, którym muzycy i fani mogą wspólnie brać udział w czymś niezwykłym. Mariusz Duda przyznał, że specjalnie przygotowana na tę okazję setlista, zawiera ulubione numery wszystkich muzyków. Przyznaję, że wybór był świetny. Usłyszeliśmy „Rainbow Box”, „02 Panic Room” i „Towards the Blue Horizon”. Największym ciosem było jednak wykonanie “Escalator Shrine”, które raz galopowało, a raz bujało. Idealnie pasował również cytat z „Black Night” Deep Purple, który wplótł siedzący za klawiszami Michał Łapaj. Publika oczywiście podchwyciła znany motyw.
Kolejnym magicznym momentem było „Time Travellers”, reprezenujące mój ulubiony album grupy – „Love, Fear and the Time Machine”.
Równie dobrze wypadł „Lament”. Później prawdziwa gratka – niezatytułowany jeszcze – nowy numer, który ma pojawić się na przyszłym krążku. Zespół ponownie jest kwartetem, Maciej Meller jest już oficjalnie członkiem Riverside. Oczywiście nie zapomniano o Piotrze Grudzińskim. Duda przyznał, że zmarły muzyk jest w dalszym ciągu obecny przy zespole. Usłyszeliśmy jeszcze „Egoist Hedonist”, „We Got Used to Us”, „The Depth of Self-Delusion”, a na zakończenie podstawowej części programu – utwór „Second Life Syndrome” w całości!
Bis? Elektryzujący, chociaż zawierał tylko dwa utwory.
„Left Out” i „The Curtain Falls” (niegrane od 2015 roku) zostawiły widownię z uczuciem delikatnego niedosytu. Już teraz wiem, że chcę więcej. Riverside, wracajcie prędko! Pozostaje mieć nadzieję, że nadchodzące miesiące nie będą obfitowały w obostrzenia pandemiczne i w następnym roku będziemy mogli uczestniczyć w nieskończonej liczbie koncertów.