„Palmer” – film Apple TV+
Na wstępie muszę uprzedzić, że film „Palmer” to koszmar każdego „antygenderowca”. Jeśli jesteś wychowany w duchu klasycznego podziału ról społecznych, w których chłopcy mają być macho, wieszać na ścianie plakaty ulubionych piłkarzy, a ich ulubiona kreskówka to Wojownicze Żółwie Ninja, to ta produkcja może wywołać u ciebie szczękościsk i zgrzytanie zębami.
Zacznijmy jednak od przybliżenia fabuły. Po odsiedzeniu 12-letniego wyroku na wolność wychodzi tytułowy Palmer (Justin Timberlake). Wraca w rodzinne strony, zamieszkuje u swojej babci (June Squibb) i stara się od nowa odbudować życie. Zbiegiem nieprzewidzianych okoliczności jest zmuszony zaopiekować się młodym chłopcem o imieniu Sam (Ryder Allen). Tyle że Sam to nietypowy dzieciak. Lubi tańczyć, spędzać czas z koleżankami, bawi się lalkami, a w telewizji najbardziej lubi oglądać serial o księżniczkach. To dość osobliwe zainteresowania jak na chłopca. Między byłym więźniem a tym niezwykłym chłopcem tworzy się jednak bardzo silna więź.
Film ma charakter przypowieści i bardzo istotne są w nim dwa aspekty.
Ten pierwszy, wielokrotnie już pokazywany w filmach, to prawo do drugiej szansy. Nawet człowiek o bardzo nieciekawej przeszłości może się zmienić, uczynić w życiu coś dobrego, ma prawo do miłości oraz szacunku. Ten wątek dotyczy oczywiście Eddiego Palmera. Druga kwestia to prawo do bycia, kim się chce. Nieważne, jakie role narzucają nam inni, nieważne, że możemy być wyśmiewani i gnojeni za to, jacy jesteśmy. Póki nikogo nie krzywdzimy, mamy prawo decydować o sobie i liczyć na tolerancję otoczenia. To zdecydowanie ciekawszy wątek tego filmu, który w interesujący sposób został pokazany na przykładzie małego Sama.
Trzeba oczywiście wspomnieć również o dwóch głównych rolach. Justin Timberlake nie ma ostatnio dobrej prasy (to pokłosie dokumentu „Framing Britney Spears”), więc tym bardziej rola w takim filmie może mu tylko pomóc. I trzeba przyznać, że wiarygodnie odegrał byłego skazańca. Timberlake po raz kolejny udowadnia, że nie jest jedynie gwiazdą muzyki pop, ale także naprawdę zdolnym aktorem. Jednak to nie on jest główną gwiazdą tego obrazu, tylko Ryder Allen. Ten dzieciak jest tak słodki i tak szczery w swojej naiwności, że od razu kradnie nam – widzom – serca.
Twórcy filmu, w tym reżyser Fisher Stevens (znany głównie z ról aktorskich i debiutujący w roli reżysera na dużym ekranie), tak daleko poszli w formę przypowieści, że za bardzo, według mnie, wygładzili tę historię. W rezultacie całość może wydawać się naiwna i przewidywalna. Nawet jeśli pokazane są jakieś dramatyczne wydarzenia, to nie pozostawiają w nas większego śladu. Możliwe, że taki był jednak cel twórców – wszak przede wszystkim ten film ma uczyć tolerancji.
„Palmer” nie jest dziełem wybitnym, to film nakręcony w duchu „politycznej poprawności”,
więc wielu widzów może odrzucić. Według mnie jest to jednak obraz potrzebny. Zbyt często się wzajemnie szufladkujemy, a w naszym kraju konserwatywne spojrzenie na podział ról społecznych nadal bardzo silnie pokutuje. A przecież inność, różnorodność i nietypowość mogą być piękne, a nawet urocze. Tak jak Sam. I to dla niego głównie warto obejrzeć ten obraz.