IKS

Omen: Początek | reż. Arkasha Stevenson | Film [Recenzja] | 20th Century Studios

„Omen” w reżyserii Richarda Donnera to jeden z najważniejszych filmów grozy w dziejach kinematografii. Przez blisko 50 lat od swojej premiery doczekał się szeregu kontynuacji, a nawet próby restartu serii (która niestety zakończyła się porażką). Anno Domini 2024 przynosi kolejną odsłonę, tym razem starającą się przybliżyć wydarzenia poprzedzające te z filmu Donnera z 1976 roku.  Każdy fan horroru, z rozpaczą obserwujący, jak kolejne kultowe serie są masakrowane najróżniejszymi sequelami, rebootami i innymi skokami na kasę, tym razem będzie mógł odetchnąć z ulgą. „Omen: Początek” to nie tylko udane wprowadzenie do historii rozpoczętej pół wieku temu, ale też (jak na razie) jeden z najlepszych horrorów 2024 roku. Co więcej, sprawdzi się on zarówno jako samoistna historia, jak i fragment większego uniwersum.

Akcja filmu rozgrywa się na początku lat 70-tych w stolicy Włoch. Rzym gra w filmie ważną rolę i przedstawiony jest jako miasto kontrastów. Z jednej strony tętni nocnym życiem i rozpustą, a z drugiej jest zdominowane przez wszechobecny kościół katolicki, który wyraźnie czuje zagrożenie wynikające z dynamicznie postępującej sekularyzacji (brzmi znajomo ?). Niezadowolenie, głównie młodej części społeczeństwa, z presji jaką na ich życie wywiera kler, rośnie z godziny na godzinę, czego przejawem są kolejne demonstracje i rozruchy. Pogrążający się w chaosie Rzym obserwujemy oczyma młodziutkiej Margaret, która do Wiecznego Miasta przybywa ze Stanów, by złożyć śluby zakonne. W tej roli, znana z serialu „Servant”, Nell Tiger Free (można przypuszczać, że angaż do roli w „Omenie” w kontekście występu w serialowej produkcji, mógł nie być przypadkowy.) Dziewczyna w oczekiwaniu na przyjęcie sakramentów trafia do sierocińca prowadzonego przez zakonnice i jak nie trudno się domyśleć, zaczyna podejrzewać, że mury placówki skrywają mroczne sekrety.

 

20th Century Studios / mat. prasowe

 

Za kamerą stanęła debiutująca w długim metrażu Arkasha Stevenson.  Reżyserka w bardzo subtelny sposób wprowadza widza w opowiadaną historię.

Stevenson nieśpiesznie serwuje kolejne elementy grozy, które w pierwszej części filmu są zdominowane przez wątki obyczajowe.  To, co nagminnie jest używane przez większość współczesnych twórców horroru, czyli wszelkiego rodzaju sceny jump scare schodzą na drugi plan. Dostajemy za to „oldschoolowe” budowane napięcie i przede wszystkim próbę wniknięcia w psychikę Margaret. W miarę odkrywania kolejnych kart , granica między jawą a sennym koszmarem zaczyna się zacierać. Niczym u Polańskiego, obserwujemy, jak dziewczyna pogrąża się w szaleństwie. W końcowej fazie filmu, ujawnia się jednak jego największy problem. Niezwykle klimatyczne, powolne tempo historii zaczyna od pewnego momentu galopować. Film wtedy gubi swój początkowo perfekcyjny rytm, a niektóre rozwiązania fabularne nie są już tak przekonywujące, jak na początku opowieści. Nie winię za to Stevenson, która jest współautorką scenariusza, wszak sama konwencja prequela, z założenia zakłada, że finał opowieści jest ogólnie znany, a to wprowadza ogromne ograniczenia, których pomimo szczerych chęci, nie udało się przeskoczyć.

 

20th Century Studios / mat. prasowe

 

Pomimo tych drobnych niedociągnięć Arkasha Stevenson zasługuje na ogromne brawa. Reżyserka niezwykle umiejętnie czerpie z klasyków gatunku, świadomie reinterpretując sceny mistrzów horroru na potrzeby swojej produkcji.

Uważny widz wyłapie dziesiątki nawiązań do innych dzieł. Od tych drobnych, jak nocna wędrówka Margaret przez opustoszałe wąskie rzymskie uliczki, przywodzącą na myśl „Egzorcystę”, po te bardziej odważne, jak wykorzystanie kultowej sceny w metrze z „Opętania” Żuławskiego. W przypadku wielu innych horrorów tak bezpośrednie użycie praktycznie całego ujęcia nie miałoby prawa się udać. Stevenson pokazuje jednak swój kunszt reżyserski, umiejętnie wkładając ruchy Isabelle Adjani w skórę Nell Tiger Free. Biorąc pod uwagę kontekst całej sceny, nadaje jej nowego i niezwykle ważnego znaczenia. Bardzo dużą zaletą „Omen: Początek” są zdjęcia autorstwa Aarona Mortona, dzięki którym sekwencje utrzymane w konwencji „Body Horror”  prezentują się znakomicie. Każde zbliżenie , gra światłocieniem, sprawiają, że naturalistyczne ujęcia wyglądają jeszcze bardziej przerażająco, a dodając do tego sugestywną muzykę dostajemy to, co w horrorze najważniejsze – prawdziwą grozę.

 

20th Century Studios / mat. prasowe

 

W przeciwieństwie do współczesnego podejścia do muzyki w horrorze, gdzie dźwięk bardzo często jest wykorzystywany jako narzędzie do straszenia widza w najbardziej prostacki sposób, na zasadzie „cicho – głośno”, w klasycznych horrorach sprzed kilku dekad to właśnie dzięki muzyce budowano napięcie i tworzono atmosferę niepokoju. „Omen” Donnera z 76 roku to przykład filmu , gdzie ścieżka dźwiękowa nawet bez towarzyszącemu jej obrazowi potrafi przerazić słuchacza.

Film był nominowany do dwóch Oscarów , a Jerry Goldsmith wrócił z gali z zasłużoną statuetką za najlepszą muzykę. Wybór Marka Korvena jako autora muzyki do „Omen: Początek” wydaje się nie być przypadkowy. Wystarczy spojrzeć na dorobek kompozytora, by znaleźć soundtracki do współczesnych klasyków horroru takich jak „the Witch” , „Lighthouse” czy kultowego „Cube” z 97 roku. I to właśnie muzyka stanowi jedną z głównych sił napędowych filmu Stevenson.  Jest na tyle istotnym elementem układanki, że ratuje niektóre ze scen kulejących fabularnie z powodu przewidywalności scenariusza. Co ciekawe, „Omen” z 76 roku , był też nominowany w kategorii najlepsza piosenka. Kompozycja „Ave Satani” autorstwa Goldsmith’a przegrała wtedy z Barbrą Streisand (polecam sprawdzić utwór Godsmitha, bo w moim odczuciu jest to jedna z dziwniejszych nominacji dla „piosenki” w historii Oscarów) . Reinterpretacja „Ave Satani” autorstwa Marka Korvena przewija się w kluczowych scenach, co stanowi ciekawy pomost pomiędzy obiema produkcjami.

 

 

„Omen: Początek” to film trochę nagrany na przekór aktualnym trendom kina grozy (oczywiście nie wliczając w to kultowego A24) , co przez część widzów, w szczególności tych nie gustujących w arthouseowej estetyce,  może zostać negatywnie odebrane. Jednak każdy uwielbiający gęste, podlane psychologicznym sosem kino znajdzie, tu coś dla siebie. Film nie jest pozbawiony wad, ale dzięki sprawnej reżyserii , przyzwoitemu aktorstwu i zapierającej dech w piersi muzyce, wiele mankamentów zostaje staranie zamaskowane. Biorąc pod uwagę, że zarówno dla odtwarzającej główną rolę Nell Tiger Free, jak i Arkashy Stevenson jest to pierwsza poważna produkcja kinowa, tym bardziej należy docenić „Omen: Początek”.

 

Ocena: 4,5/6

   Grzegorz Bohosiewicz

 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

👉 Twitter

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz