Na pierwszy rzut oka można odnieść wrażenie, że Fern (Frances McDormand) straciła wszystko. Samotna wdowa po sześćdziesiątce tuła się po Stanach Zjednoczonych, dorywczo pracując, a to przy sprzątaniu obiektów kempingowych, a to w fabryce Amazona. Jej dom stoi na kółkach i jest przy okazji wysłużonym vanem podróżniczym. W sercu Fern wciąż gra jednak nadzieja naprzemiennie z radością życia – kobieta więcej ma trosk niż powodów do uśmiechu, ale zachowuje naturalny sobie optymizm. Skurczona po dniu ciężkiej harówy zasypia w samochodzie pod gołym niebem, uprzednio całując fotografię męża. Choć stoi poza nawiasem społeczeństwa, nie została tam wypchnięta. Sama postanowiła zostać nomadką lub inaczej – wolnym ptakiem.
„Nomadland” w reżyserii Chloé Zhao to film o tym, że dom mamy w sercu.
O tym, że można mieć niewiele, a wewnętrznie wieść bogatsze życie niż multimilioner. Tak jest w przypadku Fern, dla której najcenniejszymi skarbami są znoszona kurtka po zmarłym małżonku i zastawa stołowa odziedziczona po ojcu. Zastawa, którą nawet nie ma się jak pochwalić.
Oto powstał film o współczesnej społeczności koczowniczej, która w konsumpcyjnej Ameryce zamieciona została za margines.
Na takie traktowanie nie godzi się Fern, swoją dyskretną erudycją i niezłomnym duchem wprawiająca w osłupienie każdą napotkaną osobę. Jest poetką, nauczycielką, twardym wędrowcem. Kiedy zarzucą jej, że uciekła przed wyścigiem szczurów i wybrała życie marzycielki, dyplomatycznie okrąży temat – konflikty nie leżą w jej naturze. „Nomadland” to dające do myślenia studium postaci, a Fern ukazana zostaje jako kobieta w pogoni za lepszym „ja”, w podróży mającej na celu odkrycie siebie i samodoskonalenie.
Nomadzi byli między nami zawsze. Podróżowanie z miejsca w miejsce i tymczasowe postoje to styl życia uprawiany od setek lat, jednak dziś na takich ludzi spogląda się z góry, jak na kogoś, kto odniósł porażkę. Kiedy mówimy o amerykańskim śnie, wyobrażamy sobie komfortowe domy, wysoki standard życia, klasę średnią wyższą. Dla mieszkańców suburbii, gdzie trawnik jest wiecznie zielony i idealnie przystrzyżony, koczowanie w furgonetce to przejaw przegranej – dowodzi tego scena z udziałem siostry i szwagra Fern. Tymczasem graną przez McDormand bohaterkę nie interesuje świat sztucznych manier i tyrania konwenansu. Fern żyje kontrkulturowo; niepotrzebny jej przydomowy basen, gdy może wykąpać się w chłodnej rzece o poranku, podziwiając uroki zamglonego lasu.
„Nomadland” to film o chłodnej formie i nietypowym, antyhollywoodzkim szyku narracji.
Brak tu oczywistych rozwiązań i uproszczeń fabularnych. Kiedy za Fern podąża bezpański pies, podejrzewamy, że zostanie przez nią przygarnięty, ale tak się nie dzieje: kobieta nie może otoczyć przybłędy opieką, bo sama żyje w biedzie. Zostawia więc psinę przy sklepie. Kiedy o względy bohaterki zabiega niejaki Dave (David Strathairn) i finalnie oferuje jej pokój w swoim domu, ta odrzuca zaloty – znika bez słowa następnego poranka, wybierając dalszą tułaczkę. Podobnie w przypadku siostry – nie przyjmuje jej pomocy, bo obie definiują sens życia na dwa różne sposoby. „Nomadland” stawia na długie, refleksyjne ujęcia podróży Fern po kolejnych stanach: film jest prozatorski – w najlepszym ujęciu tego słowa – ale bardzo medytacyjny. Wyciszony, pełen atrakcyjnej prostoty i minimalizmu. Szarpiący za strunę emocji, ale robiący to bez wchodzenia w melodramat. McDormand tworzy w nim kreację na równi dumną i surową, dzięki której prawdopodobnie wywalczy swojego trzeciego Oscara. Jako kobieta, która wybrała życie z dala od bliskich, chwyta za gardło i nie puszcza aż do napisów końcowych. Spośród innych, prawdziwych nomadów nie da się jej odróżnić. Na planie zdjęciowym zgromadzono głównie aktorów-amatorów i autentycznych przedstawicieli środowiska koczowniczego – Zhao zastosowała tę taktykę w swoim poprzednim filmie „Jeździec” z 2017 roku.
Natura jest w filmie dzika i bezwzględna, całość powstała jakby w duchu włoskiego neorealizmu.
Większość scen kręcono w plenerze, za aktorów służą przedstawiciele klasy robotniczej. Bohaterów poznajemy w konwencji kina prawdy – cinéma-vérité, a Zhao daleka jest od wypowiadania im sądu. Film trochę przypomina neo-western, bliski jest dramatowi „Freeland”, który w listopadzie zaprezentowano widzom podczas American Film Festival. On też wydawał się quasidokumentalny w swej formie, czarował obserwatorstwem duetu reżyserów. Gdzieś tam, oglądając „Nomadland”, budzą się wspomnienia „Badlands” Terrence’a Malicka, choć nie mamy do czynienia z kryminałem.
Dzięki „Nomadland” dostajemy okazję zgubić się w przepastnej otchłani Stanów Zjednoczonych.
W przypadku Fern zniknąć w pustynnej nicości oznacza tyle, co nabrać powietrza w płuca. Bezludzia amerykańskiego zachodu uderzają surowym pięknem, ale są na swój sposób przerażające, targane żywiołem, zapomniane przez świat. Odbija się w nich poczucie samotności i pustka, którą tak wielu z nas nosi w sobie, próbuje ją zapełnić. Jest też „Nomadland” opowieścią o tęsknocie – tej romantycznej, do zmarłego męża. Fern przemierza szczere pola Ameryki, a nadzieję i wolę istnienia pokłada właśnie w drodze. Może nie spotka już miłości życia na ostępach Nevady. Ale znajdzie ją gdzieś tam, na krańcu tego lub nie tego świata, Bo na pewno na nią czeka.
Finał „Nomadland” jest szczególnie melancholijny i intensywny, ale zachwyca tak naprawdę całość.
Zhao nakręciła film szalenie wrażliwy i empatyczny, mocny narracyjnie i wizualnie, do tego kapitalnie zagrany. Pozostaje liczyć, że planowana polska premiera – 23 kwietnia – nie zostanie po raz kolejny odwleczona w czasie.
Ocena (w skali od 1 do 10) 8 krajobrazów pustynnych
🏜️ 🏜️ 🏜️ 🏜️ 🏜️ 🏜️ 🏜️ 🏜️