IKS

Lana Del Rey – „Chemtrails Over The Country Club”

lana-del-ray-Chemtrails-over-the-Country-Club-muzyka-recenzja-scaled

 

Dwa lata po wydaniu ambitnego i niezwykle udanego albumu „Norman Fucking Rockwell!”, który zgodnie docenili fani Lany (i nie tylko) oraz krytycy, amerykańska artystka, królowa zblazowanego popu powraca z siódmą płytą – „Chemtrails Over The Country Club”. I o ile poprzednie wydawnictwo, podobnie jak reszta jej dokonań, pachniało słoneczną, kalifornijską bryzą, tak najnowsze dzieło Lany jest surową i śmiałą penetracją amerykańskich korzeni i pierwotnych muzycznych inspiracji, które zaowocowały prawdopodobnie najdojrzalszym świadectwem wielkiego talentu tekściarskiego wokalistki, połączonego z nieodłącznym czarowaniem słuchaczy nieoczywistym i onirycznym klimatem.
Płyta zaczyna się od… początku, bo w „White Dress” cofamy się do beztroskich czasów, kiedy młoda kelnerka w tytułowej białej sukience – Lizzy Grant, która jeszcze nie mogła podejrzewać, że jej artystyczne alter ego podbije wkrótce muzyczny świat, chłonęła młodzieńcze inspiracje i zdobywała życiowe doświadczenia.

Od pierwszych dźwięków Lana urzeka intymnym klimatem, który wzmacniają delikatnie muskane pianino i sensualnie wyszeptany tekst.

Niezmiennie jednak, podobnie jak na wszystkich poprzednich płytach Del Rey, również tutaj w powietrzu unosi się zapach schyłku upalnego lata, wiatru we włosach, gorących pocałunków i decyzji, których szybko będziemy żałować. Wszystkiego tego, co ukształtowało Lanę Del Rey jako świadomą dziś artystkę. Przepiękny początek płyty. W kolejnym, tytułowym utworze, wokalistka w zmyślny i melodyjny sposób konfrontuje klimat sielskiego, amerykańskiego przedmieścia z abstrakcyjnością teorii spiskowych o smugach chemicznych, które dały tytuł siódmej płycie. Lana potwierdza tu również, jak świadomy i dojrzały stał się jej styl pisania tekstów, które z naiwnych marzeń ewoluowały do spowiedzi doświadczonej kobiety po przejściach. Uwydatnia to także ironicznie religijny „Tulsa Jesus Freak”, który pozostawia po sobie powtarzane jak mantra słowa: „We’ll be white-hot forever / White-hot forever / White-hot forever / And ever and ever, amen”. Lana jest nie tylko w pełni świadoma każdego wypowiadanego w swych tekstach słowa, ale też bawi się nimi, zanurzając je w bogatej miksturze wpływów i inspiracji. A są one szerokie, bo Lana zostawia słoneczną i dekadencką Kalifornię na rzecz surowych stanów Arkansas, Nebraska czy Oklahoma. „No more candle in the wind”, śpiewa artystka, nawiązując do swoich dawnych utworów, jakby zamykając tamten muzyczny rozdział i poszukując zmiany. Tę przynosi odświeżający i wyrazisty pierwszy singiel „Let Me Love You Like a Woman”, kolejna intymna opowieść, która w bezpośredni sposób otwiera nowy rozdział w karierze artystki. Lana nie przeprowadza tu muzycznej rewolucji, ale przypieczętowuje zasłużony status jednej z najzdolniejszych twórczyń naszych czasów.

Lana Del Rey nie spoczywa jednak na laurach i nie brakuje jej też dawnej spontaniczności i dzikości w sercu, o której śpiewa w „Wild At Heart”.

Intymny i duszny klimat powraca wraz z podbitym i pełnym muzycznych smaczków „Dark but Just a Game” oraz akustycznym „Not All Who Wander Are Lost”, które zwracają uwagę na świetną produkcję, za którą odpowiada Jack Antonoff, współpracujący już z Laną przy jej poprzedniej płycie. Ascetycznym brzmieniem zaskakuje folkowy i korzenny „Yosemite”, który rozpoczyna drugą, zmierzającą niespiesznie do końca część albumu, zahaczając po drodze nawet o rytmy country w zimnym i poruszającym duecie z Nikki Lane w „Breaking Up Slowly”, w którym kojący i rozmarzony wokal Lany spotyka pełen ran i doświadczeń głos amerykańskiej prowincji. Dwa różne głosy i dwie różne historie w jednej muzycznej opowieści, która burzy gatunkowy mur i zaciera artystyczne różnice. Podobnie jest w narastającym „Dance Till We Die”, w którym to Lana kłania się kobiecym legendom amerykańskiej muzyki: Joni Mitchell, Joan Baez i Stevie Nicks, dziękując za lata inspiracji i jednocześnie, z podniesioną głową zaznaczając, że też chce być kiedyś wymieniana jednym tchem obok tych kultowych artystek. Po „Chemtrails Over The Country Club” zdecydowanie ma ku temu szansę. Płytę zaskakująco kończy kolejny świadomy hołd i cover wspomnianej już Joni Mitchell, w której utworze „For Free” towarzyszą Lanie dwie młode i zdolne artystki: Zella Day i Weyes Blood. Wzruszający ukłon i urzekająca muzyczna klamra, spinająca w zwartą całość klimat najnowszego krążka, którego niesie niezwykła siła kobiet.

Siódmy album Lany Del Rey „Chemtrails Over The Country Club” jest nie tylko początkiem nowego rozdziału jej muzycznej podróży, która z każdą kolejną płytą wznosi się na nowy, coraz dojrzalszy poziom,

 

ale jest przede wszystkim bardzo udanym potwierdzeniem jej dotychczasowej drogi i statusu, jaki wypracowała sobie przez ponad dekadę na scenie. Lana, czerpiąc z literatury, popkultury i własnych życiowych doświadczeń, tworzy zbiór jedenastu wrażliwych, poruszających i natchnionych opowieści, które niczym stare fotografie są pamiątką jej wspomnień i przeżyć. Podobnie jest z siódmą płytą wokalistki, która bez wątpienia pozostanie symbolem Lany u szczytu artystycznych możliwości.

 

Ocena (w skali od 1 do 10) – 9 niekoniecznie białych sukienek

👗👗👗👗👗👗👗👗👗

Kuba Banaszewski 

Tracklist:

1. „White Dress”
2. „Chemtrails Over the Country Club”
3. „Tulsa Jesus Freak”
4. „Let Me Love You Like a Woman”
5. „Wild At Heart”
6. „Dark But Just a Game”
7. „Not All Who Wander Are Lost”
8. „Yosemite”
9. „Breaking Up Slowly”
10. „Dance Till We Die”
11. „For Free”
IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz