IKS

Mystic Festival, Stocznia Gdańska, Gdańsk, 02-04.06.2022 [Relacja]

mystic-festival-relacja

„To nie jest zwykła płyta CD. To Certyfikat Cierpliwości, wiary i lojalności, Jej posiadacz pomógł nam przetrwać najmroczniejsze czasy i razem z nami świętował powrót festiwalu w 2022 roku”. Taki napis widnieje na odwrocie płyty, jaką w podziękowaniu otrzymywali, wszyscy ci , którzy nie zwrócili biletów z poprzedniej edycji. Ja swoją wejściówkę kupiłem jeszcze zanim ktokolwiek mógł przypuszczać, że pandemia zamknie nas w domach na długie miesiące i nawet wtedy, gdy w głowie kołatały się myśli , że już nigdy może nie być normalnie, ani razu nie pomyślałem, że mógłbym ją zwrócić. I powiem szczerze, jeszcze kilka miesięcy temu, gdy przez Europę przewijały się kolejne fale epidemii, a imprezy były przesuwane i odwoływane, jeżeli miałbym opisać wymarzony, idealny powrót do normalności , to byłby to opis Mystic Festival 2022.

Festiwal został przeniesiony z Krakowskiego Muzeum Lotnictwa, które mieści się kilkanaście kilometrów od mojego domu, do Stoczni Gdańskiej, na drugi koniec Polski. I pomimo faktu, że Trójmiasto bardzo lubię i odwiedzam regularnie, na początku sam miałem lekkie obawy, czy oby na pewno jest to właściwy wybór. Uważam się za lokalnego patriotę, ale muszę przyznać, że decyzja o przeniesieniu imprezy była słuszna, a sama lokalizacja okazała się fenomenalna. Pięć scen, z czego trzy na otwartym powietrzu, dosłownie otoczone przez szereg żurawi portowych i innych klimatycznych stoczniowych zabudowań, nadały terenowi imprezy niesamowity klimat. Jeżeli na szybko miałbym do czegoś przyrównać miejsce, to pierwsze skojarzenie przenosi mnie do Huty Arcelor Mittal w Ostravie , gdzie odbywa się festiwal Colours. Dwie pozostałe sceny mieściły się w klubach B90 oraz Drizzly Grizzly usytuowanych wewnątrz nieużywanych hali, gdzie kiedyś pracował Lech Wałęsa. Wykorzystanie istniejącej infrastruktury, w postaci barów, zamkniętej przestrzeni dla food trucków czy nawet toalet, niesamowicie zwiększyło komfort samej imprezy. Mnie osobiście niczego nie brakowało, nalewaków do piwa było pod dostatkiem, podobnie jak toi toi a oferta gastronomiczna bogata i co najważniejsze smaczna.

Podczas wymiany opaski pierwsze zaskoczenie i zarazem jedna z kilku uwag, jakie mam do organizatorów. Brak jakikolwiek rozpiski z godzinami koncertów i mapką. Zapewne wytłumaczeniem będzie ekologia („nie chcemy wycinać drzew… i takie tam”) , okej… ale w takiej sytuacji powinna być aplikacja na telefon albo oplakatowanie terenu festiwalu rozpiskami godzinowymi. Tego trochę zabrakło. Czasem przewijały się pojedyncze kartki A4, ale taka akcja bardziej pasuje do pseudo-festiwali Live Nation , gdzie grają 4 zespoły, w tym jeden headliner, na którego przychodzi 99 % publiczności, a całą resztę mają w poważaniu. Przy imprezie z tak imponującą ilością artystów i scen jak Mystic Festival, takie rozwiązanie nie sprawdziło się.

W tym roku festiwal trwał trzy pełne dni , poprzedzone „warm up day” będącym ciekawą rozgrzewką i formą ponownego wkręcenia się po blisko dwuletniej przerwie w klimat festiwalu na otwartym powietrzu. Pomimo, że Napalm Death, na którym najbardziej mi zależało, zniknęło z plakatu, równie szybko jak się na nim pojawiło, ogłoszony w to miejsce legendarny Carcass również dał radę. Tego dnia zobaczyłem kilka koncertów, w tym ten, wzbudzający w ludziach największe emocje, czyli Tom Warrior’s Legacy, podczas którego można było usłyszeć utwory z trzech kultowych zespołów Szwajcara, czyli Hellhammer, Celtic Frost i Triptykon. Co ciekawe, Celtic Frost udało mi się zobaczyć na Mystic Festival 2007 zaraz przed ich rozwiązaniem, wiec miałem pewien punkt odniesienia. Nic się nie zmieniło przez te 15 lat. Celtic Frost to dalej nie do końca moje klimaty, ale cieszę się że miałem możliwość zobaczyć legendę na żywo. Bardzo podobało mi się „całe zamieszanie” jakie stworzono wokół Warriora, wszak był to ekskluzywny występ, którego nie można było zobaczyć nigdzie indziej w Europie, czyli gratka dla fanów. Do zwiedzania udostępniono wystawę „Masek Śmierci”, wykonanych przez artystę, betonowych odlewów jego twarzy, zdobionych w najróżniejszy sposób. Tom Warrior był asystentem H.R Gigera , a po jego śmierci został dyrektorem muzeum jego pamięci. Zwiedzając podziemia Stoczni, gdzie prezentowano maski oraz inne eksponaty, wyraźnie było czuć tak dobrze znany i kochany przez wielu klimat dzieł Gigera, przesiąkniętych makabrą i okultyzmem. Na stoiskach, można było nawet kupić pamiątkową koszulkę. I tu kolejne bardzo pozytywne zaskoczenie, ceny oficjalnych gadżetów festiwalowych były przystępne, czasem dwukrotnie niższe od cen merchu zagranicznych zespołów. Nie można mieć pretensji do kapel, bo 30-40 Euro za koszulkę na zachodzie to nie żadna ekstrawagancja, jednak jeżeli przeliczymy je przez kurs złotówki , nagle wychodzi 160 zł. Ja osobiście skusiłem się na koszulkę promującą Desert Stage, zaprojektowaną przez grafika Kubę Sokólskiego, 79 zł za taką pamiątkę, to naprawdę rozsądna cena. Kolejny plus dla festiwalu.


W moim przypadku większość interesujących wykonawców zaprezentowało się 2 czerwca czyli w pierwszy (nie licząc „warm up day”) dzień imprezy. Norweski Kvelertak, zobaczyłem po raz czwarty i doskonale wiedziałem czego się spodziewać. Po zmianie wokalisty, muzyka znacznie bardziej mi leży a ich występy to napędzane alkoholem rock’n’rollowe piekło. Szkoda, że Troy Sanders nie pojawił się na scenie podczas wykonywania „Crack Of Doom” , chociaż Mastodon grał kilka godzin później. Biorąc pod uwagę, że występ Amerykanów nie do końca przypadł mi do gustu, to finalnie może nawet lepiej. Na koncert Mastodon czekałem od dawna, jednak po jego zakończeniu miałem pewien niedosyt i raczej mieszane uczucia. Możliwe, że to kwestia tego, że połowa zagranych utworów pochodziła z „Hushed and Grim” który nie należy do moich ulubionych, a może problem tkwił gdzie indziej?

Konieczność podejmowania trudnych decyzji to jeden z wyznaczników dobrego festiwalu, w połowie fenomenalnego, naszpikowanego „hitami” występu Baroness, zdecydowałem się sprawdzić mało znany Holenderski gggolddd. Tych pierwszych widziałem już kilka razy, a Holendrzy, na pierwszy rzut oka, nie do końca pasowali do line upu imprezy, a ja lubię wspierać wszelkich outsiderów. Frekwencja o dziwo dopisała, a koncert okazał się czarnym koniem imprezy. Warto przyjrzeć się historii powstania płyty „This Shame Should Not Be Mine” która w całości wybrzmiała na Shrine Stage. Jest to niezwykle osobista i szczera do bólu historia traumy, jaka spotkała kilkanaście lat wcześniej wokalistkę zespołu. Milena Eva została zgwałcona w wieku 17 lat, a podczas pandemii wszystkie wspomnienia wypłynęły i uderzyły ze zdwojoną siłą. Na żywo , przelane w formę utworów wspomnienia, zabrzmiały jeszcze mocniej i dobitniej niż na płycie. Elektronika, raczej rzadko spotykana na tym festiwalu, nie tylko idealnie pasowała, ale spowodowała, że napięcie rosło. Słuchając, miałem pewne skojarzenia z „Mezzanine” Massive Attack, czy z mroczniejszymi kompozycjami Björk. Milena wystąpiła w niesamowitej, czarnej sukni ,na tle zespołu prezentowała się niczym zjawa snującą swoją przerażającą historię. Obok Brutus, którzy zaprezentowali się chwilę później na tej samej scenie, były to według mnie dwa najlepsze koncerty festiwalu.

Brutus to trio z Luven w Belgii, grające post hardcore. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że wszelkie wokale śpiewa perkusistka Stefanie Mannaerts. Od momentu kiedy pierwszy raz usłyszałem Brutus, nie miałem wątpliwości, że jest to zespół wyjątkowy , wyróżniający się na tle kapel grających podobną muzykę, a ten koncert tylko to potwierdził. Tego wieczoru udało się zobaczyć jeszcze kilka zespołów, w tym OvO, pochodzący z Włoch duet , grający muzykę z pogranicza noise rocka i industrialu, no i oczywiście główną gwiazdę wieczoru, czyli Opeth. Lekko jazzujące brzmienie wyjątkowo przypadło mi do gustu, zawsze byłem fanem wyprodukowanych przez Stevena Wilsona, bardziej progresywnych płyty zespołu. Setlista to typowa przekrojówka. Szwedzi zagrali dziewięć utworów, po jednym z albumu. Konferansjerka Mikaela Åkerfeldta mogła momentami irytować, ale technicznie , był to i tak jeden z lepszych występów na festiwalu.

Organizatorzy mają szczęście do pogody. Może nie było tak upalnie jak w 2019 w Krakowie, ale przez większość czasu świeciło słonce, a temperatura oscylowała w okolicy 20 stopni ,czyli wręcz idealnie. W drugi dzień zdecydowałem się zabrać swoje dzieciaki. Impreza faktycznie była przyjazna dla dzieci, które do 13 roku wchodziły za darmo. Przy wejściu można było nabyć słuchawki ochronne. Atrakcji może nie było za dużo, ale to festiwal metalowy, a nie impreza psiego patrolu w przedszkolu. Zresztą, chyba każdy, kto zdecydował się na zabranie swojej pociechy na teren stoczni, w domu nie raz zapoznawał je ze swoim ukochanym gatunkiem, wiec i tu musiały się czuć jak ryby w wodzie. Moje dzieci doskonale bawiły się na przykład na Tribulation czy Benediction, a w chwili zmęczenia można spokojnie było odpocząć na hamakach, czy zjeść dobrą pizze. Jak zastanawiałem się nad ewentualnymi atrakcjami, które mogłyby być przeznaczone dla najmłodszych na tego typu imprezie , to stoisko z malowaniem twarzy, tak dobrze znane każdemu rodzicowi z przedszkolnych imprez, spisałoby się idealnie. A biorąc pod uwagę mnogość kapel grających na Mystic Festiwalu, które w swojej historii uskuteczniały corpse paint, to niejeden dorosły z takiej atrakcji też by skorzystał. Bardzo dobry koncert kultowego Saxon był ostatnim, jaki udało się zobaczyć tego dnia wspólnie z rodziną. Po odstawieniu bliskich do hotelu, udało się wrócić na Mgłe. Szybko jednka przeniosłem się na Desert Stage, by złapać występ The Stubs. Tomek, wokalista, sam podśmiechiwał się z faktu, że punkowy zespół gra na metalowym festiwalu. Mnie to pasowało i fajnie, że organizatorzy zdecydowali się urozmaicić line-up.

 

Judas Priest, którzy świętowali swoje 50 urodziny na scenie, byli bez wątpienia największą z gwiazd festiwalu. Według mnie, koncert trochę długo się rozkręcał, ale końcówka zrekompensowała wszystko. Bo czy może być coś lepszego na metalowym festiwalu, od 71 letniego Roba Halforda wjeżdżającego na scenę na harleyu, by wspólnie z publicznością zaśpiewać ponadczasowe utwory? Dekoracja robiła ogromne wrażenie, a całość koncertu można było obejrzeć na olbrzymim telebimie… No właśnie, i tu pojawia się kolejny drobny zarzut do organizatorów. Podczas całego festiwalu, koncert na telebimie można było obejrzeć tylko podczas występu gwiazd metalu z Birmingham. I brak ekranów nie był żadnym problemem na mniejszych scenach, czy nawet Park Stage, ale w przypadku sceny głównej, czasami mocno ich brakowało.

Dzień drugi kończyłem występem Mayhem, na black metalu znam się bardzo słabo, wiec zamiast opisywać i komentować pozwolę sobie przytoczyć anegdotkę. W związku z faktem, że do Gdańska wybrałem się z rodziną, wybraliśmy hotel w którym przeważały wycieczki emerytów z Niemiec oraz rodziny z dziećmi … i Necrobutcher z resztą kolegów. Panowie byli bardzo mili, pili kawkę i zachowywali się bardzo kulturalnie. Hotel miał dość dużą sale balową, wiec podczas naszego czterodniowego pobytu odbywały się tam między innymi imprezy firmowe … i pierwsza komunia. Trudno opisać w jakiej słodkiej nieświadomości tkwili członkowie Mayhem i komunijne dzieci biegającą koło nich z balonikami z napisem IHS…

Ostatni dzień festiwalu, zawsze należy do najtrudniejszych, z jednej strony chce się zobaczyć tyle, ile to możliwe przed nieuniknionym końcem imprezy, jednak zmęczenie czasem bywa na tyle duże, że można pominąć niektóre z występów. Ja przyjąłem taktykę szwendania się od sceny do sceny. Dzięki temu udało mi się zobaczyć kilka naprawdę bardzo dobrych koncertów, między innymi Sólstafir , Imperial Triumphant czy Wiegedood. Francuzi z Igorrr zagrali tak dziwne show, że nawet nie jestem w stanie powiedzieć czy mi się podobało czy nie. Moim faworytem ostatniego dnia zdecydowanie był Norweski Årabrot oraz gwiazda wieczoru Mercyful Fate. King Diamond wraz z ekipą , zagrali na żywo drugi raz od przeszło 20 lat (pierwszy koncert po reaktywacji miał miejsce w Hanoverze, dwa dni wcześniej). Pomimo 66 lat na karku, Król udowodnił swoją potęgę. Jego falset brzmiał równie dobrze jak w latach 80-tych, a upiorny makijaż idealnie komponował się z każdym użytym rekwizytem, od korony po mikrofon wykonany z kości, swoisty znak rozpoznawczy artysty.


Mystic Festival 2022 zakończył się koncertem Leprous, którzy w ostatnim momencie zastąpili kultowe Killing Joke. Wiele fanów miało pretensje do organizatorów, że Brytyjczycy zniknęli z rozpiski. Moim zdaniem, niesłusznie, bo w czasach postcovidowych organizacja i logistyka faktycznie bywa skomplikowana. Killing Joke mieli zagrać tylko kilka koncertów, odsuniętych od siebie o wiele dni , więc faktycznie mogły pojawić się problemy z transportem, trudne do przeskoczenia.

W chwili pisania tej relacji, zostało ogłoszone, że Mystic powróci do Stoczni Gdańskiej w 2023 roku. I trudno się dziwić , bo frekwencja dopisała , fani ciężkiego grania byli naprawdę zadowoleni, a z usłyszanych rozmów trudno było o negatywną opinię na temat imprezy. Ekipa konsekwentnie, pomimo wszelkich przeciwności losu (których była masa , od wojny w Ukrainie po epidemię) dawała z siebie wszystko. Nikt tu nie próbował na siłę zwiększać sprzedaży biletów akcjami typu „zróbmy męskie granie bis, bo to się najlepiej sprzedaje w Polsce” albo „jesteśmy alternatywnym festiwalem, ale zaprosimy artystów poniżej naszej godności, żeby ściągnąć bananowe dzieci” . Za to dostaliśmy różnorodny line up, mocnych headlinerów i niesamowitą atmosferę, co fani docenili i jestem przekonany, że za rok pozytywnie odbije się to na frekwencji. Bo fama, że Mystic Festival 2022 był naprawdę dobry już krąży w sieci…


Grzegorz Bohosiewicz


 

Kliknij i obserwuj nasz fanpage👉 bit.ly/Nasz-Facebook1

Kliknij i obserwuj nasz Instagram 👉  bit.ly/nasz-instagram1

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz