IKS

My Chemical Romance, Letnia Scena Progresji, Warszawa, 09.06.2022 [Relacja]

my-chemical-romance-relacja

Kiedy agencja Fource Poland ogłosiła, że My Chemical Romance zagrają w Polsce swój pierwszy headlinerski koncert, szczerze się ucieszyłem. Może nie należę do grupy wiekowej najbardziej zagorzałych fanów zespołu, jednak szczególnie jeden ich album uważam za absolutnie wybitne osiągnięcie. Mam na myśli płytę „The Black Parade”. Znam wiele osób, które bardzo kręcą nosem na ten zespół a ja uważam, że wspomniany krążek był jedną z najlepszych płyt pierwszej dekady XXI wieku i zdecydowanie bije na głowę inny punkowo konceptualny album „American Idiot” zespołu Green Day. Zespół MCR po kilkuletnim zawieszeniu działalności, ponownie powrócił do koncertowania…

…i w ramach trasy po Europie, amerykańska grupa wystąpiła na Letniej Scenie Progresji. W związku z lokalizacją na otwartej przestrzeni, uczestnicy wydarzenia a nawet organizator – szczególnie w dniu koncertu – mieli sporo obaw, czy aby pogoda nie sprawi psikusa. A prognozy nie były nazbyt optymistyczne. Na wieczór zapowiadano burze. Czy jednak prawdziwego fana potrafią powstrzymać deszcz, wichury czy gradobicie? Nie ma mowy!

 

Zaopatrzony w sztormiak, na terenie koncertu, pojawiłem się kilka minut po godzinie 19, dlatego niewiele mogę napisać o pierwszym supporcie, czyli słowackiej wokalistce Karin Ann. Na pewno często się śmiała, zagajała publiczność a jako ostatni utwór zagrała bardzo przyjemny popowo-rockowy „Looking At Porn” z jej tegorocznej, debiutanckiej płyty „Side Effects of Being Human”. Jak ktoś lubi twórczość polsko-czeskiej piosenkarki Ewy Farny, spokojnie może zainteresować się tym, co proponuje Karin Ann.

 

Jako drugi support, warszawską publiczność rozgrzał brytyjski wokalista Barns Courtney i widać było, że jego brudny, wyluzowany rock’n’roll przypadł jej do gustu. Artysta wraz z towarzyszącym mu zespołem zagrał set składający się z czterech („London Girls”, „Fun Never Ends”, „Hands”, „Glitter & Go”) i pół utworów. Dlaczego tak dziwnie napisałem? Ano dlatego, że loteria pogodowa niestety akurat dla niego nie była łaskawa i w połowie kawałka „Kicks”, z powodu opadów deszczu, zmuszony był przerwać swój występ. Wielka szkoda, gdyż z tego powodu, niestety nie zaprezentował swojego najbardziej rozpoznawalnego utworu „Fire”.

 

W tym momencie delikatnie powiało grozą. Na dwóch telebimach usytuowanych po bokach sceny pojawiła się złowieszcza informacja: „Koncert wstrzymany z powodu pogody. Prosimy czekać na kolejne komunikaty”. Do tego ciemny kolor chmur zwiastował armageddon…

 

I STAŁ SIĘ CUD!

Najciemniejsze chmury zaczęły przechodzić bokiem i groźba odwołania występu My Chemical Romance na szczęście również zaczęła się oddalać. Niestety delikatne opady, skłoniły niektóre osoby do skorzystania z parasolek. Moi mili – parasolki na koncertach to zło! Po pierwsze zasłaniają widok, po drugie są potencjalnym niebezpiecznym narzędziem. Weźcie ze sobą pelerynki, sztormiaki, kalosze czy co tam jeszcze – ale do cholery jasnej – NIE UŻYWAJCIE PARASOLI!

 

Wróćmy do głównej gwiazdy. My Chemical Romance swój występ zaczęli z małym opóźnieniem. Jednak kiedy muzycy po kolei zaczęli pojawiać się na scenie, wybuchła prawdziwa euforia. Publiczność w dużej mierze składała się z osób dwudziesto- i trzydziestoletnich, bardzo malowniczo poubieranych. Cóż – mocny makijaż, kolorowe fryzury i fantazyjne ciuchy to element rozpoznawczy kultury emo-punk. Do tego mam wrażenie, że jakieś 70% publiczności stanowiły niewiasty. Tak więc piskliwe krzyki były elementem, który towarzyszył grupie przez cały ich występ. Rozpoczęli od swojego najnowszego, jeszcze bardzo świeżego utworu „The Foundations Of Decay”. Jednak już drugi utwór wywołał prawdziwy szał. „Na Na Na (Na Na Na Na Na Na Na Na Na)” to wszak prawdziwa koncertowa petarda. Zaczęły się więc śpiewy, podskoki i machanie rączkami. Czym byłby dobry koncert bez niespodzianek. Zespół po raz drugi w swojej historii zagrał ten kawałek… dwa razy z rzędu. Przy czym druga wersja była jeszcze szybsza niż oryginał. Po nich zaprezentowali mocno punkowy „Give’em Hell, Kid” , bardzo „cukierkowy i radio-friendly „Summertime” oraz jeden z pierwszych w ich historii „Our Lady Of Sorrows”. Gerard Way szalał po scenie, zachęcał publiczność do zabawy, a ta odwdzięczała się chóralnymi śpiewami. Muszę przyznać, że ta naprawdę świetnie znała wszystkie teksty. W momencie kiedy zespół rozpoczął „House Of Wolves” i ja poczułem pierwszy dreszczyk emocji . Przecież to kawałek ze wspomnianej przeze mnie płyty „The Black Parade”. Prawdziwy dreszcz przeszedł mnie jednak już po chwili. Wodewilowa, antywojenna „Mama” zadedykowana mieszkańcom Ukrainy, była pierwszym naprawdę wspaniałym momentem tego koncertu. Później dowalili energetycznym „Skylines and Turnstiles” – czyli kawałkiem od którego rozpoczęła się droga MCR, by po nim zaprosić wszystkich na Czarną Paradę. Tak! To był kolejny wielki moment tego wieczoru. „Welcome To Black Parade” to utwór genialny, ze swoim hymnowym potencjałem, doskonale nadający się do wspólnego odśpiewania. I tak zaiste było – Gerard Way, Ray Toro, Mikey Way, Frank Iero, Jarrod Alexander, Jamie Muhoberac oraz… publiczność wykonali go przekozacko.

 

Muszę w tym miejscu dopisać fragment, za który niektórzy fani MCR będą gotowi mnie żywcem pokroić. Gerard Way to oczywiście największa gwiazda zespołu, niestety jego możliwości wokalne obecnie sporo pozostawiają do życzenia. Wspomniany utwór zmuszony był wykonać w innej (obecnie bardziej pasującej mu) tonacji a wielokrotnie w czasie koncertu w momentach, kiedy nie dawał wokalnie rady, oddawał stery… publiczności. Absolutnie nie przeszkadzało to delektować się atmosferą występu, w końcu rockowy koncert to nie opera.

Po tym wspaniałym momencie dostaliśmy „DESTROYĘ” z ich ostatniej – jak dotąd – płyty oraz kolejny wielki przebój zespołu, przejmujący „The Ghost Of You”. Zespół nie miał żadnych wizualizacji, a tak sobie myślę, że gdyby w tle poleciał ten niezapomniany antywojenny teledysk, mogłoby to zrobić na wszystkich niesamowite wrażenie. Nie ma co jednak marudzić, skoro kolejne „Teenagers” po raz kolejny porwało publiczność do śpiewów i jeszcze aktywniejszej zabawy, a „Famous Last Words” wręcz rozwaliło system. Dla mnie to był najlepszy moment koncertu. Ciary, ciary, ciary! „Boy Division” to kolejny punkowy pocisk, więc o żadnym wytchnieniu nie mogło być mowy. Niestety koncert nieubłaganie zbliżał się do końca. Podstawowy set zakończyła przepiękna „Helena”, czyli utwór o… wiecznym pożegnaniu

 

Na szczęście zespół dość szybko ponownie powrócił na scenę a Gerard Way zagaił, że mają dla nas jeszcze dwa utwory. „I’m Not Okay (I Promise)” oraz „The Kids From Yesterday” dopełniły dzieła zniszczenia. Tak zakończył się ten koncert. Pomimo faktu, że w czasie występu MCR, na niebie błyskało, dodając mu złowrogiej atmosfery, koncert przebiegł na szczęście bez zakłóceń.

Można oczywiście mieć niedosyt, że czegoś tam w setliście zabrakło, dla mnie był to jednak naprawdę udany koncert. Kiedy MCR kilka lat temu ogłosili zawieszenie (a wręcz rozpad) działalności, nie był to jakiś wielki szok dla muzycznej sceny. Ten występ pokazał jednak, jak bardzo ich brakowało. Teraz czekam na ich kolejny album oraz… na następny sezon „Umbrella Academy”, którego – komiksowego pierwowzoru – Gerard Way jest przecież jednym z twórców.


Mariusz Jagiełło


 

Kliknij i obserwuj nasz fanpage👉 bit.ly/Nasz-Facebook1

Kliknij i obserwuj nasz Instagram 👉  bit.ly/nasz-instagram1

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Ten post ma 3 komentarzy

  1. A.

    Głos Gerarda na koncertach zawsze wypada tak sobie. Facet nie śpiewał kilka lat. Ja byłam jego forma zaskoczona pozytywnie

  2. Alice

    Co do wokalu zgadzam się w stu procentach – zmęczenie Gerardq, wynikające ze zrozumiałego braku kondycji, było widać już po drugim numerze. Zdziwieniem byłoby gdyby wytrzymał cały set bez wsparcia publiczności i bez zmieniania skali dzwiękowej na niższą.

  3. Iguana

    Muszę powiedzieć że w porównaniu do pierwszego koncertu po przerwie w 2019, głos Gerarda naprawdę się poprawił i widać że dużo ćwiczył. Wiadomo że po takiej przerwie nie będzie brzmiał identycznie jak kiedyś i musi nabrać formy, ale mimo wszystko, ja osobiście nie mam żadnych zastrzeżeń do jego głosu na żywo i cudownie było usłyszeć jego krzyki na koncercie. Tak dużo do życzenia jego głos nie pozostawiał w moim odczuciu 😀

Dodaj komentarz