IKS

Morcheeba, klub Stodoła, Warszawa, 22.06.2022 [Relacja]

moorcheba-relacja

Czasami człowiek idzie na koncert bez większych oczekiwań. Tak było w moich przypadku odnośnie do występu brytyjskiej Morcheeby. Lubię ich twórczość, ale nie można mnie nazwać zagorzałym fanem ich twórczości. Jednak ten czerwcowy wieczór, spędzony ze Skye Edwards, Rossem Godfrey i pozostałymi muzykami, był chyba największą pozytywną niespodzianką w moim dotychczasowym, tegorocznym, koncertowym kalendarzu.

Zespół Morcheeba to już można rzec muzyczni, starzy wyjadacze. Istnieje od połowy lat 90-tych, wydał dziesięć albumów, miał też swoje wzloty i upadki. Dawniej trio, obecnie trzon tworzą wspomniani Edwards i Godfrey. W ubiegłym roku wydali bardzo przyjemny album „Blackest Blue” i to w ramach promocji tej płyty po raz kolejny odwiedzili nasz kraj. Warszawski klub Stodoła może nie był jakoś szczególnie tłumnie wypełniony, niemniej przyszło sporo osób, aby posłuchać największych hitów zespołu oraz sprawdzić formę muzyków. Występ planowo miał zacząć się o godzinie 20, jednak jak to często bywa na koncertach, wejście zespołu opóźniło się mniej więcej o 30 minut.

 

Uczciwie trzeba napisać, że występ rozpoczął się dość… ostrożnie. Publiczność bardzo powoli się rozkręcała, a przecież już pierwszy z setlisty „The Sea” to jeden z bardziej rozpoznawalnych numerów grupy. Skye – ubrana w przewiewne wzorzyste kimono z frędzlami na plecach i ramionach oraz w gustowny kapelusz – od początku próbowała zachęcać fanów do śpiewu. Ci jednak reagowali, niczym dzieci namawiane przez nauczyciela do aktywności… bardzo niemrawo. Kolejny „Friction” to reggae pełną gębą, więc przyjemnie wszystkich rozbujał. Po nim przyszedł czas na jeden z największych hitów zespołu. „Otherwise” na całego pobudziło warszawską Stodołę. Skye uwodziła uśmiechem, ale też swoim cudownym hipnotyzującym wokalem. Mnóstwo w jej głosie erotyzmu i ciepła, co doskonale było w słychać w „Never An Easy Way”. Występ był bardzo dobrze nagłośniony, chociaż momentami zastanawiałem się, czy aby wokal nie jest jednak za bardzo schowany. Kolejny „Sound Of Blue” to jeden z piękniejszych przedstawicieli z najnowszej płyty. Później wybrzmiał kawałek… country. Tak właśnie Ross zapowiedział „Part Of The Process”.

 

Trzeba w tym miejscu jasno zaznaczyć, że Morcheeba to obecnie duet z dodatkowymi trzema muzykami koncertowymi. Skye i Ross po równo dzielili obowiązki zagajania publiczności, chociaż o ile w czasie utworów częściej robiła to Skye, to między piosenkami prym wiódł w tym Godfrey.

Wróćmy do setlisty. Po Morcheebowym country zespół zaproponował Enjoy The Ride” oraz tym razem już chóralnie wyśpiewany z publicznością „Oh, Oh Yeah” – no ale jak nie śpiewać tego refrenu? Po prostu się nie da. „Trigger Hippie” i „Get Along” to przedstawiciele trip-hopowego wcielenia zespołu, które ja osobiście najbardziej lubię. W swoim czasie wszak mocno byli porównywani do Portishead. Kolejny spory hit zespołu „Blood Like Lemonade”, zapowiedziany został jako utwór o… wampirach i zaczął mi uświadamiać jak bajeczny jest to koncert. Ta muzyka cudownie bujała i rozluźniała, naprawdę wprowadzając wręcz w stan hipnozy. „The Moon” to również przedstawiciel z ostatniej płyty „Blackest Blue”. Utwór szczególnie w zwrotkach jest bardzo… bondowski, więc wprowadził publikę w lekko dostojną atmosferę. Po nim zespół wgniótł w ziemię wykonaniem dwóch kawałków. Pierwszy to „Let Me See”, gdzie szczególnie końcowe solo na klawiszach zrobiło robotę. Przez chwilę pomyślałem, że to Ray Manzarek zmartwychwstał i wspomógł Brytyjczyków, tak bardzo to było… doorsowe. Jako ostatni przed bisami wybrzmiał gospelowy „Rome Wasn’t Built In A Day”, który finalnie pokazał jakimi kozakami są muzycy zespołu. Tutaj wszyscy pokazali pełne spektrum swoich niebanalnych możliwości, a Ross wykonał solo, którego nie powstydziłby się nawet Carlos Santana. Zresztą Godfrey często raczył słuchaczy gitarowymi solówkami, więc jeśli ktoś utożsamia zespół jedynie z muzyką pop, mógłby się podczas ich występu mocno zdziwić .

 

No i przyszedł czas na bisy. Ross i Skye wchodząc przed nimi na scenę trzymali się za ręce, co miało zapewne pokazywać jak silna jest obecnie między nimi więź. „Say It’s Over” to przepiękna ballada wykonana w oryginale wspólnie z Bradem Barrem. Jednak tym razem obowiązki wokalne w całości przejęła Edwards. W trakcie tej piosenki publiczność machała telefonami z włączonymi latarkami. Może taki zabieg jest lekko tandetny, ale w czasie koncertu zawsze wywołuje ciary. Następnie zespół zaserwował cover, i to nie byle jaki, bo „Gimmie Shelter” z repertuaru wielkich Rolling Stonesów. Ross wspomniał, że to utwór o wojnie i podziękował wszystkim Polakom za pomoc uchodźcom z Ukrainy. Takie podziękowania jest obecnie obowiązkowym punktem na wszystkich koncertach zagranicznych wykonawców, co oczywiście jest bardzo miłe i pokazuje, że nasza pomoc została dostrzeżona na świecie. Na zakończenie koncertu Morcheeba wykonała mocno wydłużoną wersję utworu „Blindfold”, w trakcie którego został wpleciony fragment „Let’s Dance” Davida Bowie.

Muszę przyznać, że właśnie takiego koncertu bardzo trzeba mi było. Bujającego, rozluźniającego, totalnie bez spinki. Oj wielokrotnie przeszły przez moje ciało ciarki a na ustach pojawiał się uśmiech.

Bardzo też uderzyła mnie ogromna skromność bijąca z muzyków. Nawet kiedy Skye kokietowała publiczność, robiła to wręcz z dziecięcym wdziękiem. Jestem oczarowany tym występem i naprawdę nie trzeba dawać trzy i pół godzinnych występów, żeby w pełni zaspokoić swoich fanów. I nie, absolutnie nie wbijam tutaj nikomu szpilki (lekki ironiczny uśmieszek)

 

Mariusz Jagiełło

 


 

Kliknij i obserwuj nasz fanpage👉 bit.ly/Nasz-Facebook1

Kliknij i obserwuj nasz Instagram 👉  bit.ly/nasz-instagram1

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz