IKS

Męskie Granie 2022, Polsat Plus Arena, Gdańsk, 19-20.08.2022 [Relacja]

meskie-granie-gdansk

..imprezy takiej jak Męskie Granie absolutnie nikomu nie trzeba w naszym kraju przedstawiać. W 2010 roku, kiedy inicjatywa miała swoją pierwszą odsłonę, nikt bez dwóch zdań nie spodziewał się rozmiarów, do jakich miała rozrosnąć się w ciągu następnych kilku lat. 19 i 20 sierpnia największy festiwal muzyczny w Polsce ponownie zawitał do Gdańska (ostatni raz miało to miejsce w 2013 roku), by obok stadionu Polsat Plus Arena wielkim rozmachem przyciągnąć tysiące fanów różnych dźwięków. Mówiąc o rozmachu, nie mam na myśli samej sceny czy grających artystów, ale również zaplecze gastronomiczne. Obszerna oferta foodtrucków oraz stacji z piwem marki Żywiec sprawiała, że nie trzeba było udeptywać gruntu w długich jak mur chiński kolejkach, tylko w sprawnych warunkach dokonywać zakupu żołądkowych wypełniaczy i czasoumilaczy. Zaletą organizatora LIVE jest niewątpliwie fakt dobrze przemyślanego planowania przestrzennego. Dzięki temu, że teren parkingu przy stadionie jest połaciowo duży, uczestnicy wydarzenia nie doświadczali ścisku i tłoku (za wyjątkiem obszaru blisko sceny).

W piątek, 19 sierpnia, Męskie Granie podzielone zostało na dwie sceny: główną i Ż. Na pierwszej występowali headlinerzy, czyli: Me And That Man, Fisz Emade Tworzywo, Miuosh z Zespołem Śląsk, Ralph Kaminski oraz jako wielki finał – Dawid Podsiadło. Na mniejszej scenie dominowała alternatywna muzyka, którą wykonywali między innymi: Bedoes, BOKKA, czy Zdechły Osa.Dzień później nie było miękkiej gry. Artyści wjechali grubaśnie, a Męskie Granie Orkiestra dobiła ostatnie wystające gwoździe. Jeśli ktoś myślał, że będzie się nudził (bo na przykład lineup taki se), to na 99% jestem przekonany, że zmienił zdanie. Sobota była naprawdę potężna. W porównaniu do piątku, którego zawartość pozostawiła niedosyt, a w moim odczuciu nawet i rozczarowanie (o tym nieco później), mimo bolących pleców od kilkugodzinnego stania, zdecydowanie warto było przyjść i doświadczyć na własne oczy i uszy, czym obecnie jest Męskie Granie i jak trwały ślad zostawia co roku w polskiej popkulturze.

 

Pierwszy dzień festiwalu na dużej scenie otworzył Nergal ze swoim projektem Me And That Man. Przyjemne bluesowo-rockowe granie i jednocześnie dobry opener, wprowadzający w atmosferę całego wydarzenia. Z tego miejsca muszę pochwalić Adama Darskiego za odwagę i chęć zrobienia czegoś zupełnie odmiennego względem tego, co od trzech dekad gra w macierzystym zespole Behemoth. Godzina zleciała szybko i po krótkiej przerwie wszedł na deski sceny FET, czyli Fisz Emade Tworzywo. Panowie Waglewscy są w świetnej formie. Kilka miesięcy temu byłem na ich koncercie w gdańskim Teatrze Szekspirowskim i zagrane wtedy całe Ballady i Protesty zrobiły na mnie spore wrażenie. Podczas piątkowego występu zagrali zdecydowanie krócej (wszystkie występy trwały w okolicach godziny z lekkim groszem), ale dzięki temu bardziej esencjonalnie. Fisz potrafi doskonale uderzyć swoją energią w publiczność, co sprawia, że ludzie chcą się bujać razem z nim.

 

Wszystkie występy zapowiadał znany radiowy dziennikarz Piotr Stelmach i każdy z nich potrafił poprzedzić krótką anegdotą dotyczącą artysty czy zespołu. Bardzo dobrze sprawdził się w roli MC podczas Męskiego Grania. Po przerwie zapowiedział kolejnego wykonawcę i to była chwila, na którą bardzo czekałem. Na scenie pojawił się znany od kilkunastu lat katowicki raper Miuosh, ale w bardzo nietuzinkowym składzie. Zrealizowany z ogromnym rozmachem projekt pod tytułem „Pieśni Współczesne” ożył w piątek i wywołał w mojej głowie burzę emocji i podziwu, bo nikt nie zaprzeczy – to coś niesamowitego. Ze środowiska hip-hopowego wejść tak brawurowo w etniczne i folkowe brzmienia z udziałem Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk” – trzeba wykazać się wyjątkowym sznytem, by miało to ręce i nogi. W przypadku tego występu miało to z osiemdziesiąt rąk i nóg i było to coś nadzwyczajnego i unikatowego. Cały chór Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk” pod batutą Jana Stokłosy. Dużym minusem był niestety fakt, że narzucone na każdego artystę ramy czasowe ograniczyły możliwość odtworzenia całej zawartości albumu i z gościnnych występów jako ostatnia wystąpiła Kayah, po raz pierwszy obecna na Męskim Graniu. Oprócz niej pojawili się jeszcze Bela Komoszyńska, Król, Julia Pietrucha oraz Ralph Kaminski. Cholernie emocjonalna, nastrojowa godzina, wypełniona chóralnymi harmoniami udowodniła mi, że Miuosh jest mega inteligentny muzycznie. Nie boi się eksperymentować, podejmuje trudną drogę i mam nadzieję, że jest dumny z tego, co zrobił. Brawo.

 

Z piątkowej listy artystów zostały dwa nazwiska. Ralph Kaminski oraz Dawid Podsiadło. Pierwszy zaprosił publikę na „Bal u Rafała” (tak nazywa się jego najnowszy album, który premierę będzie miał pod koniec sierpnia). Szedłem na ten występ lekko sceptyczny, bo nie do końca jest to moja estetyka, ale zaskoczył mnie swoją autentycznością. Cała choreografia, duży udział tańca w czasie godzinnego koncertu, udowadniał, że dla Ralpha to więcej niż muzyka – to sztuka, musical, przedstawienie. Stroje nawiązujące do lat 80-tych komponowały się dobrze z muzyką, która przywodziła na myśl skojarzenia z Davidem Bowiem. Sam Ralph bez zadyszki, ciągle tańcząc, był wiarygodny i śmiem twierdzić, że to, co było widać na scenie, naprawdę siedzi w jego trzewiach. Narratorem Balu był Piotr Fronczewski, który zgrabnie i ze świetną dykcją wypełniał przestrzeń między utworami. Całościowo skleiło się to wszystko bardzo dobrze, chociaż jeśli mam być szczery, to raz zobaczyć warto na pewno, drugi raz – nie wiem, czy bym poszedł, bo, nie ukrywajmy, nie jest to nic odkrywczego i muzyka, w której nie ma dużej zmienności, może po pewnym czasie znudzić. Jednak chętnych do tańczenia pod sceną nie brakowało, co jest argumentem za tym, że ludzie chętnie przychodzą na Bal u Rafała.

 

Na ostatni piątkowy występ trzeba było nieco dłużej poczekać. Energiczna zapowiedź Stelmacha podgrzała jeszcze atmosferę, gdy na scenie pojawił się Pan Małomiasteczkowy. Otworzył show dwoma hymnami z poprzednich edycji Męskiego Grania: „Elektrycznym” i „Watahą”. To dało mi nadzieję, że usłyszę inny repertuar od tego, co w czerwcu zaprezentował na stadionie w Gdańsku. Nic bardziej mylnego, rozczarowałem się i w połowie miałem dość, bo niestety poza tymi dwoma numerami, setlista bez zmian. Osobom, które przyszły pierwszy raz, mogło się podobać, dla mnie — odgrzany kotlet, tyle że na nieco świeżym oleju (było trochę zmienionych aranżacji). Mam ogólnie wrażenie, że Podsiadło, mimo bycia scenicznym demonem (o czym wie doskonale), próbuje dalej jechać na swojej infantylności, którą emanował w trakcie X Factora. Wtedy to było świeże, trochę dziecinne, ale na swój sposób urokliwe, teraz robi się karykaturalne, komiczne i niepotrzebne. Ale w sumie ktoś to i tak kupi, więc można dalej wciskać ludziom te same garnki, tylko w innych opakowaniach. Osobiście uważam występ Dawida Podsiadły jako największego przegranego tej edycji, choć pewnie 30 tysięcy ludzi powiedziałoby, że zrypałem się na dekiel ze stromych schodów. Po północy zakończył się koncert i tym samym pierwszy dzień dwunastej edycji największego objazdowego festiwalu w Polsce.

 

Przez zbliżający się nieuchronnie występ Orkiestry Męskiego Grania, sobota była na ustach każdego uczestnika tej muzycznej fiesty. Gdy się podróżowało po terenie stadionu (a w zasadzie terenie parkingu przy stadionie), można było na każdym kroku usłyszeć znaki zapytania, ciekawość, czy też wątpliwość, jak to wypadnie podczas tegorocznej edycji. Zanim jednak MGO zawładnęło sceną, byli w lineupie jeszcze inni artyści, którzy mieli za zadanie rozruszać publiczność przed wielkim finałem. Na dużej scenie wystąpili: Kaśka Sochacka, Vito Bambino, PRO8L3M z gościnnym udziałem Wandy i Bandy oraz Sanah. Scenę Ż zdominował zdecydowanie Tymek, ale oprócz niego obecność swoją zaznaczyli: indie-rockowe The Cassino, Muchy, czy hip-hopowo-jazzowe Eabs.

Powiem tak — było w czym wybierać i czego słuchać. LIVE jako organizator podszedł do sprawy bardzo sensownie, zapewniając, że jeśli występ trwa na małej scenie, to na dużej nie zagra żaden artysta, tak by słuchacze mogli na spokojnie przejść między scenami i wybrać to, na co mają ochotę. Dzięki temu nie było niewygodnych decyzji do podjęcia, że już trzeba lecieć na inny występ, gdy trwający jeszcze się nie skończył. Wracając do headlinerow drugiego dnia, Kaśka Sochacka ze swoimi topowymi utworami poruszyła serca słuchaczy i mimo wesołej atmosfery całego festiwalu, melancholia przekazana w artystyczny i subtelny sposób sprawiła, że można było się na chwilę zatrzymać i zadumać. W ciągłym pędzie – chwila wytchnienia wskazana i taką chwilą był właśnie występ Sochackiej. Po przerwie pojawił się energiczny wokalista Bitaminy – Vito Bambino (ten pseudonim nigdy nie przestanie mnie bawić). Jego styl śpiewania pokazuje, że hasło „miej wylane, będzie ci dane” jest zasadne i w jego przypadku to naprawdę działa. Śpiewa tak, jakby mu się nie chciało, a przy tym wychodzi mu to naprawdę dobrze i buja publicznością, co było widać po ludziach zebranych pod sceną. Nie zabrakło również duetów. Pojawiła się Sanah („Ale jazz”), a także Kaśka Sochacka („Boję się o Ciebie”). Szczerze mówiąc, nie do końca jestem fanem Vito, ale umie zaangażować publikę i ma świetną sekcję rytmiczną, której z przyjemnością słuchałem przez całą godzinę.

 

Gdy na liście artystów zobaczyłem PRO8L3M, szczerze się ucieszyłem. Ilekroć chciałem zobaczyć ich w Gdańsku w klubach, nie udało mi się dostać biletów, bo znikały równie szybko jak na Męskie Granie. Duet działający w głównej mierze w estetyce hip-hopowej miksuje ten gatunek z muzyką, której popularność przypadała w Polsce na lata 80-te i 90-te ubiegłego wieku. Na scenie festiwalu DJ Steez i Oskar Tuszyński zaprezentowali materiał z ich najpopularniejszego albumu – Art Brut, który entuzjastycznie został przyjęty przez zgromadzone tłumy. Mam wrażenie, że organizatorzy Męskiego Grania, stawiając mocno na składy hip-hopowe, chcieli potwierdzić, że rap w Polsce ma wielu zwolenników i ma się bardzo dobrze. Miłym zaskoczeniem i aluzją do lat 80-tych było zaproszenie do wspólnego występu zespołu Wanda i Banda. PRO8L3M wraz z zespołem wykonał legendarny utwór „Hi-Fi”, który pokazał, że łączenie gatunków to niezła, a przede wszystkim ponadpokoleniowa zabawa. Sprawiło mi to wykonanie sporo frajdy, bo Wanda jest naprawdę w formie i sceniczna charyzma jej nie opuszcza.

 

Tłum rósł w oczach, gdy na scenie po przerwie miała pojawić się ostatnimi czasy najsłynniejsza polska wokalistka – Sanah. Piotr Stelmach, zapowiadając jej występ, opowiedział krótką anegdotę o tym, jak dostał pewnego dnia SMS-a o przybliżonej treści: “Posłuchaj jej, ta wokalistka długo nie zejdzie ze sceny, a na pewno nie przez następne kilka lat”. Otrzymał tę wiadomość od Dawida Podsiadły. Zuzanna Irena Jurczak pojawiła się, by wypełnić swoimi najpopularniejszymi utworami następną deszczową godzinę. Otworzyła koncert energicznym “Kapela gra”, a setlistę składającą się z dwunastu piosenek zakończyła “Eldorado”. Przyznam się bez łupnia, nie znałem za bardzo repertuaru Sanah, oprócz tych numerów, których siłą rzeczy nie da się nie znać, jak “Ale jazz”, “Kolońska i szlugi”, czy “Szampan” – i byłem bardzo pozytywnie zaskoczony, jak te nieznane mi piosenki brzmią na żywo, i jak w ogóle na żywo brzmi Sanah. Śpiewa świetnie, do tego niezwykle czysto, jednocześnie uzupełniając swój repertuar o grę na skrzypcach. Młoda, energiczna, momentami oderwana od rzeczywiści (w pozytywnym tego słowa znaczeniu, no bo która kobieta ze sceny mówi, że specjalnie na koncert ogoliła nogi, których i tak nie widać, bo zakrywa je dłuższa sukienka), budująca sympatię przez padające ze sceny anegdoty, jest chyba tą osobą, której polska przestrzeń muzyczna teraz potrzebuje. Oczarował mnie jeden utwór, muszę to przyznać – “Ostatnia nadzieja”. Trzy dni po koncercie nadal go nuciłem, co pokazuje, jaką siłę mają dobrze skomponowane, choć nieskomplikowane piosenki.

 

(M)odyfikowana (G)enetycznie (O)rkiestra (tak to nazywam, ze względu na nieustannie modyfikowany genotyp każdej edycji) – była tym, na co każdy czekał. Jeśli byłeś tam obecny, drogi czytelniku, to nie uwierzę, że powiesz inaczej. Wszystko, co prowadzi do wielkiego finału jest przyjemne, ale to właśnie ostatni występ przyciąga tysiące fanów z kilku powodów. Pierwszy – zdarza się tylko w czasie trasy MG i w kolejnych edycjach nigdy się nie powtarza, drugi – unikatowe przeróbki utworów, które znamy od dekad, w wydaniu Orkiestry nabierają innego wymiaru i brzmienia, trzeci – zawsze obfituje w nieoczywiste połączenia osób na scenie, a czasem nawet odkrycia. Tegoroczna edycja Męskiego Grania zaskoczyła bardzo. Singiel, który na pierwszy odsłuch wielu osobom nie przypadł do gustu, koncertowo zrobił, co do niego należało – rozniósł scenę. Wykonany był przez nieoczywisty miks – Kwiat Jabłoni, Krzysztof Zalewski i Bedoes. Dodatkowo nie zabrakło solidnego rozstrzału w coverach, bo znalazły się wśród nich klasyki, między innymi: Elektryczne Gitary – “Dzieci wybiegły”, Maanam – “Ta noc do innych niepodobna”, Kazik – “Artyści” , Taco Hemingway – “Polskie Tango” (kapitalny duet Zalewa i Bedoesa), czy chociażby Pogodno – “Orkiestra/Pani w obuwniczym” i Obywatel G.C – “Nie pytaj o Polskę”. Oczywiście nie wymieniłem wszystkich, ale możecie sami ocenić, jaki kaliber wzięto na warsztat w tym roku. Największym odkryciem był dla mnie Bedoes. Jego niesamowita rapowa charyzma sceniczna (preludium było na małej scenie) wkomponowała się idealnie w dość rockowe ramy Orkiestry Męskiego Grania i eksplodowała niemalże w każdym utworze. Osobiście uważam, że przyćmiła ona nawet ekspozycję Kwiatu Jabłoni, który w moich oczach i uszach nie błyszczał bardziej od koszulki Krzysztofa Zalewskiego. Na słowa uznania na pewno zasługuje chór Orkiestry, który przez cały występ świetnie uzupełniał główną linię wokalną, ale śpiewając refren “Nim stanie się tak, jak gdyby nic nie było” acapella, przyprawił mnie o ciarki na karku i plecach. Ach, jak to brzmiało! Po zejściu ze sceny wszystkich tam obecnych, publiczność tak mocno wołała “jeszcze jeden, jeszcze jeden”, że cały skład ponownie się pojawił. Kasia Sienkiewicz powiedziała, że “co prawda nie mamy już żadnego innego utworu, który umiemy razem zagrać, ale to nie szkodzi, by jeszcze raz zagrać Dzieci wybiegły” i obecni pod sceną przyjęli to bardzo entuzjastycznie. Na koniec konfetti, kłęby dymu i głośne okrzyki zamknęły kolejny rozdział w historii Męskiego Grania. Po gdańskim dwudniowym festiwalu został już tylko występ w Żywcu.

 

Wiem, relacja wyszła wyjątkowo długa i pewnie co niektórych trzeba będzie przybić gwoździami do ekranu , ale uwierzcie mi, naprawdę ciężko opisać dwa dni pełne świetnej muzyki w dziesięciu zdaniach. To było kapitalne muzyczne doświadczenie, w którym uczestniczyłem pierwszy raz (aż mi wstyd) i zdecydowanie nie ostatni. Polecając je każdemu, kto otwarty jest na muzykę i na nieoczywiste połączenia gatunków, jestem święcie przekonany, że nie zawiedzie się, biorąc w nim udział. Organizatorzy pokazali, że można zrealizować kapitalny festiwal z dużym rozmachem, jednocześnie robiąc to w bezpieczny sposób. 19 i 20 sierpnia w Gdańsku przy stadionie Polsat Plus Arena wszystko grało jak należy – i grało zajebiście.

Relację przygotował Błażej Obiała

 


 

Kliknij i obserwuj nasz fanpage👉 bit.ly/Nasz-Facebook1

Kliknij i obserwuj nasz Instagram 👉 bit.ly/nasz-instagram1

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz