IKS

„Matrix Zmartwychwstania”, reż. Lana Wachowski, film [Recenzja]

matrix-zmartwychwstania-recenzja

Czwarta część jakiegokolwiek filmu zwykle nie wróży nic dobrego. I nie mówię tu o produkcjach takich jak slasher-horrory typu „Martwe Zło”, czy komedie erotyczne w stylu „Lodów na Patyku”; mówię o elementarzu światowego kina rozrywkowego, takim jak „Obcy”, „Rocky”, „Szklana Pułapka”, „Szczęki”, „Indiana Jones”, czy „Gwiezdne Wojny”.

Gdyby powstał czwarty „Ojciec Chrzestny”, też byłby fatalny. Wszelkie sequele, prequele, rebooty i remaki nigdy nie wzbudzały entuzjazmu krytyków kina – w przeciwieństwie do wielbicieli popcornu, dla których im więcej, tym lepiej. Właśnie dzięki nim, w ostatnich latach, światowe kino zobaczyło więcej ‘dalszych ciągów’, niż kiedykolwiek wcześniej.
 

A teraz dołącza do nich „Matrix”, który, dosłownie, zmartwychwstaje na naszych oczach.

Rozciągnięcie historii do trzech filmów przeważnie usprawiedliwia naklejenie jej łatki trylogii, certyfikatu kulturowego sacrum. Trylogia niczym plomba bezpieczeństwa „chroni” te filmy przed rozbieraniem na elementy. Nie ma sensu spierać się, która część „Władcy Pierścieni” jest lepsza; i tak oglądamy je ciurkiem. Co innego „Matrix”; tutaj mówimy o głównym filmie z 1999 r., do którego na fali sukcesu dokręcono za jednym zamachem „Reaktywację” i „Rewolucje”. „Dwójka” i „Trójka” już wówczas wydawały mi się czymś zbędnym, gorszym, na pokaz i z doskoku na kasę; ale, do kina poszedłem.
 

O ile jednak „Jedynka” pozostawiała otwarte drzwi na dalszy ciąg, o tyle „Trójka” była już tematem zamkniętym, wręcz z ulgą, co zresztą potwierdzili zgodnie twórcy filmu, Wachowscy.

Gdy jednak sacrum trylogii opada i wciska się nam suplement w postaci części czwartej, następuje przeciążenie. Tym bardziej, gdy ów suplement tytułuje się wzniosłym, eschatologicznym słowem „Zmartwychwstanie”. A auto-ironia na podtytule „Czwórki” dopiero się zaczyna. To, że Warner Bros. naciskali na Wachowskich na dalszy ciąg nie jest tajemnicą; ci jednak, bezdyskusyjnie odmawiali tej przyjemności, wybierając inne projekty, takie jak „Cloud Atlas” czy „V jak Vendetta”. Wielka wytwórnia zagroziła wręcz, że zleci nakręcenie kolejnej części komuś innemu. To, oraz wielka tragedia rodzinna sprawiła, że Lana Wachowski wreszcie uległa i zgodziła się nakręcić „Czwórkę”, pragnąc ponownie ‘uciec’ w świat fantazji, który sama stworzyła, aby ponownie spotkać Neo, Trinity i resztę.
 

I właśnie to stanowi pole startowe całego przedsięwzięcia. Powrót, reboot, Archeo zamiast Genetix.

Widać od początku, że „Czwórka” usiłuje uderzyć w nostalgiczny gong. Co chwila widać nawiązania do „Jedynki’, która, jak się okazuje, była… grą komputerową; fikcją, wymyśloną przez niejakiego Thomasa Andersona, introwertycznego dewelopera-geniusza, którego wizja całkowicie „odmieniła” życie wielu podobnych mu zamkniętych w sobie geeków komputerowych. To wbrew pozorom całkiem intrygujący start historii i bardzo sprytne ‘uzasadnienie’, dlaczego w ogóle wracamy do „Matrixa” i czemu to służy. To przeskok w tryb ‘meta’, przeniesienie rozgrywki poza planszę, a jednocześnie podważenie wszystkiego, co do tej pory widz wiedział o „Matriksie”. Bardzo ciekawe.
 

Od początku twórcy filmu puszczają oko do widza. Z jednej strony prezentują nowe wersje starych bohaterów, odgrywają kultowe sceny, na czele z bullet-time, nauką kung-fu, pigułkami, wybudzeniem, a nawet czarnym kotem imieniem Déjà vu.

Z drugiej strony, otrzymujemy oko metafizyczne, będące aluzją do świata poza filmem, kpiną z Warner Bros i przemysłu rozrywkowego. Anderson jest tym wszystkim nieźle skołowany; nie wie, czy to, na podstawie czego stworzył grę, było efektem jego nadpobudliwej wyobraźni, czy też wydarzyło się naprawdę? A jeśli tak, to czy była to ‘niebieska’ czy ‘czerwona’ prawda? Czy naprawdę potrafi latać? Czy naciskany przez wydawcę gry zdecyduje się ponownie zajrzeć do tego świata, który tak potężnie skotłował mu psychikę?
 

W postaci Andersona z łatwością odnajdziemy pierwiastek nas samych.

„Matrix” od początku niósł tą futurystyczną, cybernetyczną, metafizyczną wieloznaczność i niepewność tego, co prawdziwe, a co iluzoryczne, czerpiąc zasadniczo z literatury Philipa K. Dicka. To dobra kanwa filmu, pasująca do współczesnych hitów kina S-F, chociażby takich jak „Black Mirror: Bandersnatch”, którego bohaterem także jest twórca gry komputerowej, równie zagubiony pomiędzy rzeczywistością a fikcją. A my, jesteśmy równie zagubieni; czy Matrix istnieje, czy jest metaforą rzeczywistości, czy dosłownym systemem kontroli życia? A może jedno i drugie? Czy wiemy, którą pigułkę byśmy zażyli, gdyby nagle ukazał się nam Morfeusz i kazał decydować o dalszym losie? Podobno mamy wolną wolę i wybór.
 

Jako widz, uwielbiam niepewności, przenikanie światów, dialog przez ekran, płynne lustro.

Ale zaraz potem okazuje się, że Matrix jednak istnieje; a wszystko, co Anderson zapamiętał, a co doprowadziło do jego próby samobójczej (próbował latać), okazuje się prawdą. Agenci kontra Zion, maszyny kontra ludzie, to wszystko prawda. I czar pryska; a widz, razem z Andersonem, zostaje wrzucony do kotła walk, skoków, strzelanin, nie rozumiejąc, co się dzieje. Film przestaje dawać wybór; Matriks jest faktem. Świat jest binarny. A pigułki to bzdura. Maszyny są złe, ale niektóre są już dobre (czytelna aluzja); jedna z nich ratuje nawet Neo. A jeszcze inna przybija piątkę. Neo w komiczny sposób usiłuje poderwać się do lotu, ale bez skutku; za to wciąż pamięta kung-fu. Czy to ma być przekaz dla dzieci?
 

Nagle lądujemy na mieliźnie, a Lana Wachowski próbuje nam wytłumaczyć to, co oglądamy, nadać temu sens i ciągłość z resztą filmów.

Tak jakby figurki już czekały wyprodukowane i gotowe do sprzedaży, a Warner Bros byli chętni odsprzedać cały format Disneyowi. Jest nowy Architekt (nazywany Analitykiem), jest nowy Agent Smith, jest nowy Morfeusz (scenariusz pokrętnie usiłuje wytłumaczyć nieobecność Lawrence’a Fishburne’a i Hugo Weavinga), jest wreszcie wysoce inteligentna płaszczka. Sceny akcji są sztywne, na pół gwizdka, bez przekonania, bez tej typowej widowiskowości. Ale najgorsza jest ta ‘sentymentalność’, która z mrocznej historii usiłuje zrobić serial dla dorosłych dzieci. „Piątka” podobno też ma być, bo „Czwórka” poszła tak dobrze.
 

Pozostaje pytanie o sens tego wszystkiego.

O ile z podstawowego pytania, dlaczego Neo w ogóle żyje udało się Lanie Wachowski wyjść obronną ręką, o tyle na reszcie zupełnie poległa, udzielając pokrętnych, wymijających, absurdalnych odpowiedzi, które nie tylko podważają sens istnienia czwartej części cyklu, ale godzą w status jego fundamentu. Do tego, film był kręcony w warunkach pandemicznych, co w pewnym momencie zaczęło być przeszkodą na tyle poważną, że Wachowski rozważała porzucenie całego projektu! To się da wyczuć w trakcie oglądania; to film dwóch połówek: w miarę dopracowanej pierwszej, bazującej na świeżym pomyśle, i drugiej, kręconej z rozpędu, pełnej dziur, uproszczeń, pośpiechu i po prostu słabego kina, którego nie uratuje nawet seans w i-Maxie.
 

Czy zatem warto zobaczyć „Matrix 4”? Mimo wszystko, uważam, że tak.

Dalszy ciąg klasyki kina jest jego dalekim echem, ale wciąż legitymuje się ową ‘klasyką’, która odegrała ważną rolę w historii kina, być może także naszym. „Matrix 4” to ta sama parafia, co sequel „Blade Runnera” czy trzeci sezon „Twin Peaks”: coś, co wielu z nas od dawna chciało zobaczyć, ale efekt nie do końca podołał oczekiwaniom. Zamiast odpowiedzieć na stare pytanie, postawiono nowe. Nastąpiło ‘ugłaskanie’ tematu, ‘upupienie’ mroku i koszmaru, jaki gotujemy sami sobie. Matriks został sprowadzony do roli produktu/gadżetu, do ilości gwiazdek, do OK/anuluj, a nie dylematów egzystencjalnych. Na szczęście Keanu Reeves jak był, tak jest sztywny jak kłoda, ale to wciąż on. Chociaż to pozostaje niezmienne.
 

Ocena (w skali od 1 do 10) 3 pigułki

💊💊💊

 

Jakub Oślak

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz