..Happy Ending kończący Clutching At Straws trwa tylko osiem sekund. Nie wynika to z tego, że powstał z powodu świadomości o odejściu Fisha, jest po prostu negacją tytułu, bo Torch zwyczajnie źle skończył. Jednocześnie uważałem ten utwór za oficjalny koniec muzycznego kolektywu na scenie art-rockowej i przez szmat czasu nie wracałem do jego twórczości. Minęło trzydzieści pięć wiosen od wspomnianego czwartego albumu w dyskografii Marillion i postanowiłem moje nastawienie zweryfikować, koncentrując się na najnowszym wydawnictwie o jakże metaforycznej nazwie An Hour Before It’s Dark.
Zespół pod przewodnictwem Steve’a Hogartha postanowił w czasie przymusowego zamknięcia skomponować nowy materiał, czego efektem jest siedem kompozycji. Fani, którzy – w przeciwieństwie do mnie – śledzili na bieżąco kolejne pozycje w dyskografii, wiedzą, że wyspiarze już dawno odeszli od formy stricte teatralnej, do której przyzwyczaił wszystkich pierwszy wokalista zespołu. Zależało im na zupełnie innym brzmieniu, skierowanym bardziej w stronę rozbudowanej instrumentalnie alternatywno-rockowej formy, czego wcale nie uważam za coś złego. To podejście widać też w przypadku najnowszego albumu.
Pierwsze, co może dawać do myślenia, to wieloznaczny tytuł. Według muzyków oznacza on ostatnią godzinę na podwórku, zanim mama wychylająca się z okna zawoła dzieci, by wracały do domu. Dla mnie jest również świetną przenośnią tego, co spotkało świat przed dwoma laty. Tak, jakby to była ostatnia godzina, zanim zapadnie ciemność spowodowana niepokojem, lękiem, brakiem bezpieczeństwa w obliczu wciąż żywych aspektów pandemii. Dla całego środowiska artystycznego te alegoryczne sześćdziesiąt minut poprzedzało długą przerwę od występów scenicznych i mam przeczucie, że Hogarth ukrył w tych słowach również te emocje. A jeszcze mocniej uderzają one, gdy pomyśli się o sytuacji na wschodzie Europy i trawiącym ją konflikcie zbrojnym.
Tekstowo cały materiał skupia się wokół człowieka, jest refleksyjny i przejmująco prosty w przekazie, a jednocześnie bardzo dobitny. W warstwie lirycznej omawiane są problemy otaczającego świata, zmiany klimatyczne, zabawy w Boga w kontekście genetycznych modyfikacji czy też bezwarunkowa miłość, zamknięta w czterech ścianach, by z troski nie zabić bliźniego. W tym melancholijnym i nostalgicznym tonie wybrzmiewa zarazem nadzieja i przeświadczenie, że jeszcze nie wszystko stracone, że poprzez wzmożony wysiłek jesteśmy w stanie osiągnąć równowagę na poziomie świata, ale i jednostki.
Fish uchodził zawsze za niezwykle sprawnego obserwatora rzeczywistości i jego teksty były i nadal są tego dowodem. Jego następca jednak również potrafi barwnie posługiwać się słownym rzemiosłem. Ma zdolność do wyciągania na światło dzienne problemów, o których niektórzy woleliby nie wiedzieć, udając, że wszystko jest na miejscu. Moje uznanie dla Hogartha za intelektualny i emocjonalny wkład w tę płytę.
Muzycznie Marillion nigdy mnie nie rozczarowało. Mimo że nie ma tu już bębnów szczelinowych rodem z Fugazi ( mogłyby czasem wrócić), bardzo rozbudowanych, wirtuozowskich partii klawiszowych i spontanicznych, energetycznych okrzyków barwnego klauna, instrumentalnie to nadal bardzo wysoki poziom. Na nowym albumie znajdziemy dwa utwory trwające około dziesięciu minut i jeden blisko szesnastominutowy, co jest najlepszym dowodem na to, że muzycy nadal potrafią komponować rozbudowane formy oscylujące niezaprzeczalnie w koncepcji progresywnego rocka.
Znakiem rozpoznawczym Marillion zawsze były solówki gitarowe Rothery’ego. Założyciel zespołu nieprzerwanie od 1979 roku wypełnia nimi materiał i robi to wybornie. W Care, najdłuższym na trackliście, jego wyborne poczynania tworzą barwne tło dla przejmujących słów śpiewanych przez Hogartha. Wyróżniam ten akurat utwór, co nie znaczy, że reszta wypada przy nim blado. Tak absolutnie nie jest, ale najwyższe miejsce na podium najczęściej należy do jednego zawodnika.
W zasadzie cieszę się, że ta aranżacja została umieszczona na samym końcu. Abstrahując od faktu, że najnowsza pozycja w dorobku zespołu nie miała nigdy być albumem konceptualnym, forma i budowanie nastroju nie mogły doprowadzić do innego zakończenia. Czego natomiast nie rozumiem, to Only A Kiss, które niewiele wnosi do całości i trwa jedynie trzydzieści dziewięć sekund. Takie ni przypiął ni przyłatał instrumentalne coś.
Mimo to An Hour Before It’s Dark jest niewątpliwie spójnym i dopracowanym wydawnictwem. Udowadnia również, że nawet w zamknięciu i zdalnie można stworzyć solidną porcję dźwięków. Jestem pozytywnie zaskoczony, że po sześciu latach przerwy zespół powrócił z ciekawymi pomysłami i nadal potrafił je w fajny sposób zmaterializować.
Fani również powinni być zadowoleni, a szczególnie ci, którzy otrzymali podpisane dwanaście tysięcy egzemplarzy, bo mało który artysta składa dziś autografy na takiej ilości nośników.
Ocena (od 1 do 10) 8 godzin przed ciemnością na ośmiu zegarach
🕓🕓🕓🕓🕓🕓🕓🕓
Błażej Obiała
1. Be Hard On Yourself
i. The Tear In The Big Picture
ii. Lust For Luxury
iii. You Can Learn
2. Reprogram The Gene
i. Invincible
ii. Trouble-Free Life
iii. A Cure For Us?
3. Only A Kiss (Instrumental)
4. Murder Machines
5. The Crow And The Nightingale
6. Sierra Leone
i. Chance In A Million
ii. The White Sand
iii. The Diamond
iv. The Blue Warm Air
v. More Than A Treasure
7. Care
i. Maintenance Drugs
ii. An Hour Before It’s Dark
iii. Every Call
iv. Angels On Earth
Ten post ma 6 komentarzy
Ta.. Fish odszedł 35 lat temu z Marillion, które dzięki temu przestało być imitacją Genesis i wypracowało własny niepowtarzalny styl. Ale co rusz w necie „eksperci” sprowadzają Marillion do Fisha.. Jakie Fugazi?! Kiedy to było? To jakiś żart? A może odnieśmy się do Marbles? Do Afraid of Sunlight? Jakie to smutne…
Marillion to Hoghart. Fish to ciekawostka z początków historii. Nie przepadam za tamtym Marillion.
Odważne stwierdzenie szanownego Kolegi. Otóż zwróćmy uwagę na okoliczności tego bycia imitacją Genesis. Jest rok ’83, debiut Marillion w postaci Script for a Jester’s Tear. Gdzie w tym momencie mamy Genesis? Ano jako trio wydaje płytę o identycznym tytule, jak nazwa zespołu, gdzie skręt w stronę popowego grania jest aż nadto widoczny. Gdzie mamy Petera Gabriela, tego samego, którego imitacją jak rozumiem był, w Marillion, Fish? Ten z kolei od prawie dekady jest już poza składem Genesis i eksperymentuje z szeroko pojętą muzyką rockową. Powtórzę, jest rok 1983, więc po eksplozji fali punkowej, której początek zbiegł się z chyłkiem progrockowych tuzów „pierwszej fali”. W tym momencie ukazuje się album zespołu, który odwołuje się do tuzów grania. Nie tylko do Genesis, bo zauważmy, że Rotheremu daleko jest w swoich solówkach do Hacketta, bliższy jest mu niewątpliwie styl gry GIlmoura czy Steve’a Howe z Yes, ale przy tym Rothery jest twórczy, a nie odtwórczy.
Czy tego chcemy czy nie, Marillion na szczyt popularności trafił w momencie gdy za mikrofonem stał Fish, zdaniem Kolegi, Fish, który to był imitacją Petera Gabriela. To jaki był jego wkład w dokonania Marillion widać jeszcze na albumie Season’s End, gdzie część kompozycji powstała z zamysłem, by to on je śpiewał, a nie Hogarth. Ostatnie zdanie komentarza Kolegi doskonale obrazuje to o czym w następnych zdaniach. Nie odbieram w żaden sposób zasług Hogarthowi, ale jasno trzeba sobie powiedzieć, że podział wśród miłośników muzyki rockowej na dwa etapy Marillion to wina samego zespołu. Przez to, że po zmianie tak charyzmatycznej postaci jaką był Fish nie zdecydowali się na zmianę nazwy, a takie przypadki miały miejsce w historii wcześniej i pokazywały, że broniąc się muzycznie da się odnieść ponownie sukces, nawet pod innym szyldem. Porównywanie zespołu Marillion z ery Fisha do ery Hogartha nie ma więc najmniejszego sensu. Przepraszam Kolegę bardzo, ale to właśnie Fugazi sprzed 38 lat czy Misplaced Childhood sprzed 37 lat zapisało Marillion w historii progresywnego grania, a nie (z całym szacunkiem) Marbles czy Afraid of Sunlight. Marillion z Hogarthem to inny zespół niż Marillion z Fishem i stąd ta kość niezgody wśród fanów, którzy preferują jeden z dwóch jego etapów. Rozwiązanie było proste, o którym pisałem – zmiana nazwy. Panowie jednak na nie się nie zdecydowali i niestety na to nic nie poradzimy. Bagatelizowanie jednak wpływu Fisha na Marillion to trochę strzał ślepakami.
Podsumowując, życzę zespołom rockowym takich ciekawostek z początku z historii jak w przypadku Marillion. A mam nadzieję, że Kolega Jakub nie obrazi się na to, że mam nieco odmienne zdanie od niego w tej kwestii.
I jeszcze małe pytanie – w którym roku Marillion zaprzestał grać na koncertach jakiekolwiek kompozycje, których współautorem był Fish?
Super album. Bardzo dobre rockowe granie. Polecam i 8.5/10 daje bez dwóch zdań. Marillion w 2022 roku udowadnia ze można grać rocka ciekawie.
Miałem wątpliwą przyjemność uczestniczyć w koncercie, a raczej serii koncertów w Łodzi 8-10/04/22 w Łodzi. Ze starych kompozycji wykonali pół jednego utworu. Rozumiem to ze może chcą oddzielić genialną historie od teraźniejszości ale nie zmienia to faktu że powinnismy patrzeć na zespół jako całość. Tu jeden z kolegów dobrze napisał – trzeba było zmienić nazwę zespołu. Jak dla mnie to nie jest marillion. Zmarnowaliśmy z ojcem 3 wieczory. Wiem, ze wiele osób się ze mną nie zgodzi i pisze pod wpływem negatywnych emocji ale czarny wokalista ma głos ale który pasuje do nie wiem… bon jovi, Aerosmith, ale nie marillion. Nie mówię ze ten głos jest zły ale to trochę tak jak mieć przed sobą do przejechania teren z mokradłami i zamiast Land cruiserem wybrać passata. Nie mówiąc o tym ze jakoś nie mogę się pogonić z tym ze jakiś typek rządzi zespołem z prawie 50-letnia historia (i to jaka) nie wykonując od przyjścia do zespołu zadnego postępu. Wiem ze zaraz napiszecie ze to nie wróci ale to nie tak – ja akurat jestem z Łodzi ale ludzie byli na koncercie z całego świata. Widziałem mężczyzn w kiltach którzy ostatniego dnia siedzieli przed sala koncertowa tak wnerwieni ze nie dało się tego opisać. Każdy miał cień nadziei ze chociaż w ostatni dzień będzie coś z jestetow, fugazi, misplaced childchood…. Ludzie w połowie zaczęli zabierać kurtki i wychodzić. Ostatni raz jestem na tym czymś – zmarnowali mi 3 wieczory. Pozdrowienia od chordy rozczarowanych fanów którzy już nigdy na „marillion” się nie stawia. Ps. Ten czarny „śpiewaczek” typu mozil jest kulą u nogi utalentowanego zespołu. Jak dla mnie dali się omamić pseudo śmieszkowi który myśli ze jest fajny. Mam nadzieje ze jakikolwiek wydźwięk z ostatniego weekendu trafi do zespołu i pokaże ze nie jest dobrze. Przepraszam za być może mowę nienawiści ale jestem bardzo mocno rozczarowany, zawiedzony, zażenowany.
Od razu dostałem odpowiedź mniej więcej kiedy zrezygnowali Panowie z Marillion grać utwory Fisha na scenie.