IKS

Madrugada – „Chimes At Midnight” [Recenzja]

madrugada-chimes-at-midnight-recenzja

Są takie zespoły, które grają w swojej własnej lidze. Do takich zdecydowanie należy Madrugada. Nie zapełniała nigdy stadionów. Ba, nie zapełniała nawet dużych sal koncertowych (chyba, że w swojej rodzimej Norwegii). Jednak jest niczym Midas i wszystko, co do tej pory stworzyła, zamieniała w złoto. Nie inaczej jest z ich najnowszym dziełem „Chimes At Midnight”.

Norwegowie z nowym krążkiem powracają po wielu latach. Zespół rozpadł się po śmierci Roberta Buråsa, który zmarł w 2007 roku. Wówczas pozostali muzycy nie wyobrażali sobie dalszego funkcjonowania bez gitarzysty i głównego kompozytora. Co prawda w 2008 roku ukazała się jeszcze płyta „Madrugada”, ale na tym działalność zespołu niby zakończyła się.
 
No właśnie niby. Panowie w 2019 roku postanowili uczcić trasą koncertową dwudziestolecie wydania swojego debiutanckiego krążka „Industrial Silence”. Bardzo dobre przyjęcie przez publiczność spowodowało, że Frode Jacobsen, Jon Lauvland Pettersen i Sivert Høyem uznali, że warto kontynuować działalność, czego efektem jest ich szósty studyjny album.
 
Już pierwszy, zaprezentowany we wrześniu ubiegłego roku singiel, „Nobody Loves You Like I Do” zwiastował, że będzie to powrót wyjątkowy. Ten utwór, otwierający również cały album, to być może jedno z największych dzieł zespołu. Spokojny, tajemniczy nastrój, przepiękny baryton Høyema oraz zakończenie powodujące dreszcze na całym ciele, to Madrugada w swoim najlepszym wydaniu, a kolejne fragmenty wcale nie odbiegają poziomem. Album „Chimes At Midnight” jest muzycznym przekrojem wszystkiego, co można było odnaleźć na poprzednich ich płytach. „Running From The Love Of Your Life” mógłby zaistnieć na wspomnianym „Industrial Silence”, „Stabat Mater” ma w sobie namiętny cohenowski klimat, „Help Yourself To Me” w oczywisty sposób nawiązuje do twórczości Nicka Cave’a, a „Empire Blues” to połączenie country/bluesa. Właściwie każdy utwór to dzieło z najwyższej półki. „Imagination” spokojnie mogłoby nagrać U2, gdyby Bono i The Edge przypomnieli sobie, jak powinny brzmieć dobre kawałki w duchu płyty „Joshua Tree”. „Call My Name” i „Dreams At Midnight” to absolutne perły, świecące, aż oślepiającym blaskiem, a na płycie są przecież jeszcze m.in. – niewykorzystane wcześniej kompozycje Buråsa „The World Could Be Falling Down”i „Slowly Turns The Wheel” –  oraz „Ecstasy”, piękny, nastrojowy utwór kończący całość.
 

Dwanaście utworów, prawie godzina muzycznego absolutu. Rock, blues, folk, country; wszystko zmieszane i podane w romantycznym, melancholijnym Madragudowym sosie z domieszką patosu. Początkowo album może wydawać się nużący, jednostajny. Nie oczekujcie po nim energetycznych rockowych petard. Takich na nim nie znajdziecie. Jednak im wnikliwiej podchodzimy do „Chimes At Midnight” uświadamiamy sobie jak różnorodne, dojrzałe i skończone to dzieło. Nie jest przypadkiem, że używam słów „piękne” czy „dzieło”. Ten album to kwintesencja nastrojowości w muzyce, dowód pełnego panowania nad każdym dźwiękiem, każdą nutą.

Za muzykę odpowiadają wszyscy członkowie zespołu, w doskonały sposób tworzą pole dla nieziemskiego wręcz wokalu Siverta Høyema. Facet z pewnością zaprzedał komuś duszę. Komu? Nie wnikam. Høyem na pewno stoi w jednym szeregu z takimi gigantami jak Leonard Cohen czy Nick Cave. Chociaż w mojej opinii, jeśli chodzi o możliwości wokalne nawet ich przewyższa. Partie gitar czy też klawiszy często budują chłodny, mroczny klimat. W połaczeniu z ciepłym głosem wokalisty dostajemy dzieło epickie i pod każdym względem wyjątkowe.
 
Kiedy zespół zaczynał swoją działalność, muzyczna scena norweska znana była głównie za sprawą black metalowych ekstremistów, co to i kościół czasem podpalili a bywało że i kolegę z zespołu zabili. Taki to był wtedy zimny, norweski klimat. Oni podążyli zupełnie innymi szlakami, czerpiąc co najlepsze od swoich amerykańskich idoli. I tak jak wspomniałem na wstępie, wszystko zamieniali w złoto. Podejrzewam, że gdyby ta muzyka powstała na zachodniej półkuli pisałbym teraz o zespole rozpoznawalnym na całym świecie. Wielkim i klasycznym. Ale ponieważ panowie mieszkają w chłodnej Norwegii, to zawsze był to niszowy band. Tym wieksza frajda dla wszystkich, którzy odkrywają ich muzykę. Podejrzewam, że nowa płyta przyciągnie do nich sporą ilość nowych fanów.
 
Madrugada w kwietniu ma odwiedzić nasz kraj i zaprezentować swoja twórczość w warszawskim klubie „Niebo”. Sytuację pandemiczną mamy jaką mamy, niemniej głęboko wierzę , że ich występ dojdzie do skutku. Zapowiada się mistyczny, niezapomniany wieczór. Współczesny muzyczny świat nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo potrzebował powrotu tego norweskiego bandu. Możliwe też, że już w styczniu poznaliśmy najlepszą płytę 2022 roku.
 
Ocena (w skali od 1 do 10) 10 symboli nieskończonego piękna
♾️ ♾️ ♾️ ♾️ ♾️ ♾️ ♾️ ♾️ ♾️ ♾️
 

Mariusz Jagiełło

 

01. Nobody Loves You Like I Do
02. Running From The Love Of Your Life
03. Help Yourself To Me
04. Stabat Mater
05. Slowly Turns The Wheel
06. Imagination
07. Dreams At Midnight
08. Call My Name 
09. Empire Blues
10. You Promised To Wait For Me
11. The World Could Be Falling Down
12. Ecstasy
IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Ten post ma jeden komentarz

  1. Wegota

    Potwierdzam. Piękna płyta.

Dodaj komentarz