IKS

Lykke Li – „Eyeye” [Recenzja] dystr. Mystic Production

lykke-li-eyeye-recenzja

Przyznam się bez bicia , mam pewien problem z twórczością Lykke Li, jej muzyka wydawała mi się zbyt mainstreamowa na moją ukochaną alternatywę i jednocześnie zbyt niszowa na główny nurt. Katowany w rozgłośniach radiowych „I Follow The Rivers” oraz jego wszelkie remixy i covery, z każdym kolejnym przesłuchaniem skutecznie utwierdzał mnie w przekonaniu, że Lykke utknęła gdzieś „pomiędzy”. Wydany w 2018 roku „So Sad So Sexy” , pomimo, że w warstwie lirycznej był przesiąknięty smutkiem (swoistym znakiem rozpoznawczym artystki), muzycznie odpłynął w zbyt taneczną formę, która pomimo faktu, że może sprawdza się na żywo, na płycie nie do końca do mnie trafiła. Przez długi czas podchodziłem do muzyki pochodzącej ze Szwecji artystki z lekkim dystansem, jednak po przesłuchaniu piątego w dorobku i zarazem najnowszego albumu Lykke Li pod tytułem „Eyeye” mogłem wreszcie odetchnąć z ulgą i zmienić swoje nastawienie.

Muzycznie płyta jest całkowitą przeciwnością swojej poprzedniczki sprzed czterech lat. Wypełniają ją utwory ocierające się o estetykę Lo Fi i Bedroom pop’u , gatunków znacznie bliższych mojemu sercu od nowoczesnej muzyki tanecznej. Kompozycje są nagrane w bardziej oszczędny sposób, bez zbędnych upiększaczy, co dla mnie jest największą siłą krążka. Ze świecą tu szukać gościnnych występów raperów i rytmów w stylu muzyki trap, czy radiowych hitów. Mamy za to osiem przejmujących utworów, w których do budowaniu nastroju wykorzystano wokalne możliwości artystki.

 

Słychać to w zasadzie na całej płycie, od otwierającego „No Hotel” przez singlowy „Highway To Your Heart” po zamykający „Ü&I”. Za produkcje odpowiada Björn Yttling , znany między innymi z gry na basie w Peter Bjorn and John. Björn brał udział przy tworzeniu pierwszych trzech albumów artystki i ten swoisty „powrót do korzeni” był według mnie bardzo dobrym ruchem. Powstał materiał o niesamowitym klimacie, który bez wątpienia przypadnie zwolennikom nostalgicznych kompozycji znanych z pierwszych płyt artystki, ale też fanom formacji grających szeroko pojęty dream pop , jak na przykład Beach House.

 

Lykke Li na „Eyeye” w porównaniu do utworów z poprzednich lat wyraźnie zwalnia tempo. Z tanecznych parkietów przenosi się do swojej sypialni by nagrać jedne z bardziej intymnych kompozycji w swojej karierze. Artystka stworzyła album w bardzo tradycyjny sposób, przy użyciu analogowych instrumentów, nie tracąc przy tym swojego „Ja” . Ciągle możemy usłyszeć syntezatory, które zamiast wymuszać taniec, wprowadzają niesamowity nastrój pewnego rodzaju niepokoju i skandynawskiego chłodu. Złośliwi mogą zarzucić, że każdy z ośmiu utworów nie wyróżnia się niczym szczególnym, ale ja tę estetykę kupuje w pełni i wydaje mi się, że dokładnie w taki sposób należało opowiedzieć historię o rozstaniu, żalu, smutku i tęsknocie spowodowanych nieszczęśliwą, skomplikowaną miłością.

 

Koncepcja „Eyeye” znacznie wykracza poza klasyczną formę. Albumowi towarzyszą nagrania wideo zarejestrowane na taśmie 16 mm, które w przejmujący sposób oddają klimat panujący na płycie. Za zdjęcia był odpowiedzialny Eduard Grau, operator znany między innymi z filmu „A Single Man” z Colinem Firthem. Dzięki temu zabiegowi , „Eyeye” jest w zasadzie audiowizualnym projektem, w którym każdy szczegół jest dopracowany. Od fotografii na okładce, przez nazwy utworów zapisane dużymi literami, po kilkuminutowy ambientowy szmer kończący płytę.

Na „Eyeye” artystka udowadnia , że nawet art popowe kompozycje mogą być sexi. Złośliwi mogą twierdzić, że Lykke Li zrobiła krok wstecz w stosunku do swojego poprzedniego krążka, wracając do bardziej zachowawczych rejonów swojej twórczości. Według mnie czasem trzeba zrobić krok wstecz żeby móc ruszyć do przodu.

Ocena (w skali od 1 do 10) 7 sypialnianych łóżek
🛏🛏🛏🛏🛏🛏🛏

 

Grzegorz Bohosiewicz

Lista utworów:

1 No Hotel
2 You Don’t Go Away
3 Highway to Your Heart
4 Happy Hurts
5 Carousel
6 5D
7 Over
8 Ü&I

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz