IKS

James LaBrie – „Beautiful Shade of Grey” [Recenzja]

james-labrie-beautiful-shade-of-grey-recenzja

..kanadyjskiego wokalisty z muzycznego kolektywu Dream Theater nie trzeba przedstawiać absolutnie nikomu. Od 1991 roku James LaBrie wraz z tą formacją zdążył zapisać się na kartach prog-metalowej historii bardzo wyraźną i niewymazywalną czcionką. Ale poza udziałem wokalnym w zespole LaBrie ma również na koncie pokaźną solową karierę, szczególnie jeśli chodzi o obecność w gościnnych projektach. Znajdziemy tam Shadow Gallery, Explorers Club, MullMuzzler czy Ayreon. Do tego zestawu doliczyć należydwa albumy sygnowane jego nazwiskiem, pierwszy wydany w 2005 roku, a kolejny pięć lat później. Rok 2022 przynosi trzecią produkcję zatytułowaną „Beautiful Shade Of Grey”, wydaną nakładem InsideOutMusic.

Przyznam się szczerze, że kilku ostatnich płyt spod szyldu Dream Theater nie jestem w stanie słuchać, bo LaBrie wypada na nich najgorzej z całego składu. Na każdym albumie śpiewa w podobny, bardzo przewidywalny sposób i mam nieodparte wrażenie, że jest hamulcowym – choć instrumentalnie DT broni się z matematyczną precyzją, pod względem wokalnym robi kilka kroków wstecz. Solowe projekty LaBriego to jednak nieco inna bajka, ponieważ cały materiał jest jego autorstwa: na dwóch poprzednich albumach pokazał kilka ciekawych smaczków, które mimo upływu czasu pamiętam do dziś. Zdecydowałem się zmierzyć z nowym wydawnictwem o niezbyt szczęśliwym tytule, bo – jak sami pomyślicie – kojarzy się z pornosem dla małolatów, ale nazwa to drugorzędna sprawa, liczy się zawartość.
 
Historia „Beautiful Shade Of Grey” ma swoje korzenie w 2011 roku, gdy LaBrie został poproszony o zaśpiewanie na albumie Paula Logue w utworze „No Holy Man”. Od tamtego czasu basista i wokalista pozostali w kontakcie, lecz faktycznych prac nad nowym materiałem nie było, były jedynie pomysły i marzenia, że fajnie byłoby zrobić coś razem. Prawie dziesięć lat później dwójka spotyka się na lotnisku i temat ożywa, czego efektem jest trzeci solowy projekt Kanadyjczyka, mający premierę 20 maja tego roku. Ciekawostką jest fakt, że za perkusją zasiadł jego syn Chance, a przy klawiszach majstrował Christian Pulkkinen, znany również (tak jak Paul Logue) z Eden’s Curse. Wszystko ugotowane w znanym sosie, pozostaje pytanie: czy dobrze wyszło?
 
Jeśli ktoś spodziewa się podobnie ciężkiego albumu, jak poprzedni w dorobku LaBriego, może się znacząco zdziwić. „Beautiful Shade Of Grey” jest znacznie bardziej akustyczny, delikatny i poetycki, co jednym może bardzo przypaść do gustu, innym zaś stanąć drzazgą w uchu. Odnoszę wrażenie, że wiek obu panów, mimo różnicy dwunastu lat, znacząco wpłynął na styl. Lirycznie są to bardzo refleksyjne treści, osadzone w rozważaniach na temat różnych stanów emocjonalnych jakich człowiek doświadcza na przestrzeni swojego życia. Sam LaBrie tłumaczy to w ten sposób: „W życiu nie jesteś tylko szczęśliwy albo nieszczęśliwy, są odcienie szarości”. Są one wędrówkami przez skomplikowaną, ale jednocześnie piękną naturę jednostki. Sądzę, że właśnie dzięki temu cały materiał nie jest jednym głośnym prog-metalowym napierdalaniem. I to dobrze, bo oddech jest potrzebny.
 
Muzycznie nie ma tutaj turboniespodzianek. Znajduję tu elementy dawnego Kansas, całość stylistycznie porównałbym zaś do ostatniej (a mojej ulubionej) płyty Led Zeppelin, która pokazywała zespół w całkowicie innym, mocno akustycznym wydaniu. O takie skojarzenie tym łatwiej, że wśród utworów znajdziemycover londyńskich gigantów: „Ramble On”. Niestety, rozczarowanie i lipa. Oprócz Planta słyszę tutaj LaBriego, więcej różnic brak. Traktuję ten numer trochę jako zapchajdziurę, a szkoda.
 
Jak już wyżej wspomniałem, płyta cechuje się delikatnymi momentami i tu przywołałbym zdecydowanie „Conscience Calling” oraz jeden z singli – „Am I Right”, który wokalnie przypomina mi gościnny występ Kanadyjczyka na albumie Ayreon – „Human Equation”. Bardzo lubię estetykę, w jakiej jest osadzony i może dlatego powiedziałbym, że to mój ulubiony. Innym, który włączałem kilkukrotnie, był „Give and Take”, szczególnie dla akustycznego mostka między zwrotkami w okolicy trzeciej minuty. Jakbym słyszał Paco de Lucía i jego gitarowe flamenco. Opener – „Devil in Drag” jest z kolei najbardziej heavy-metalową kompozycją z całej jedenastki, chociaż sam w sobie nie jest spektakularny i na miejscu wydawcy na sto procent nie wybrałbym go na pierwszy singiel. Co więcej, uważam, że zaburza on swoim ciężarem całą formułę i wyrzuciłbym go z tracklisty. Warto wspomnieć tutaj również „Sunset Ruin” – muzycznie żadne odkrycie, ale emocjonalnie to bomba uczuć, które odnoszą się do śmierci brata LaBriego, który w 2016 roku przegrał walkę z rakiem.
 

Album ten, jak wszystkie poprzednie Jamesa LaBrie, ma swoje plusy dodatnie i plusy ujemne. Nie ma co mydlić uszu, że to rewelacyjny materiał, mimo że pomysł na jego powstanie odleżał dekadę. Czas nie poczynił tutaj cudów, ale też nie stworzył kupy, której nie dałoby się słuchać.

Doceniam to, że Kanadyjczyk pokazał się tu wokalnie z bardzo akustycznej, momentami sensualnej strony, jak i za emocje, które w większości przypadków są tu podane w ciekawy sposób i odpowiednio akcentowane. Sądzę, że „Beautiful Shade Of Grey” podzieli fanów ze względu na znaczne odchylenie od ciężkiego grania, ale przecież polaryzacja nie musi oznaczać niczego złego.
 
A, zapomniałbym o dwóch rzeczach: Chance LaBrie naprawdę dał radę, a okładka jest świetna.
 
Ocena (w skali 1 do 10) 6 pojedyńczych uszu wchłaniających akustyczne dźwięki
👂👂👂👂👂👂
 

Błażej Obiała

Lista utworów:
 
01. Devil In Drag
02. SuperNova Girl
03. Give & Take
04. Sunset Ruin
05. Hit Me Like A Brick
06. Wildflower
07. Conscience Calling
08. What I Missed
09. Am I Right
10. Ramble On
11. Devil In Drag (Electric version)
IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz