Pierwszy raz na koncercie KAT byłem w 1985 roku. Miałem wtedy 12 lat. Po raz ostatni na koncercie KAT byłem w roku 2018 i wówczas miałem lat 45. Jak się okazało rzeczywiście był to ostatni ich koncert w jakim miałem szczęście uczestniczyć.
Parę lat wcześniej, gdy poznałem Romana Kostrzewskiego, powiedziałem mu, że byłem na koncercie KAT w 1985 roku, kiedy supportowali fiński band Hanoi Rocks, bez którego nigdy nie powstałoby Guns N’ Roses. Romek natychmiast się ożywił na wspomnienie tamtej wspólnej ich trasy i powiedział:
– Oh, to był fajny band, mieli świetnego gitarzystę. Jak on się nazywał?
– Andy McCoy – odrzekłem
– On grał z Iggy Popem i z wieloma innymi. Cały zespół miał wielkie siaty, takie plastikowe reklamówki pełne marihuany. Jarali na potęgę i nie rozstawali się z tymi siatami.
Do dziś pamiętam te pierwsze słowa, jakie wtedy Romek do mnie wypowiedział. Pamiętam ten głos, ten ton, to ożywienie, ten błysk w oczach…
I zaczął snuć opowieść. Natychmiast pojąłem, że Roman Kostrzewski, to nie tylko wokalista, frontman, autor tekstów czy poeta. To człowiek – opowieść. Celowo nie używam tego trochę śliskiego słowa, jakim jest – według mnie – „gawędziarz”. Oczywiście, dużo wcześniej wiedziałem z wywiadów telewizyjnych i prasowych, że to osobnik o wybitnym talencie do operowania słowem nie tylko w tekstach piosenek. Bardzo nie chcę, żeby to zabrzmiało pompatycznie czy choćby górnolotnie, bo różne pierdoły ludzie opowiadają po czyjejś śmierci, ale od dawna gdy myślałem o Romku, to przychodziło mi do głowy słowo: mędrzec.
KAT po raz pierwszy w życiu usłyszałem, gdy w Polskim Radiu pojawiła się piosenka z ich pierwszego singla – „Ostatni tabor”. Przeraziła mnie nazwa zespołu, bo w wieku 12 lat coś jeszcze mnie przerażało, ale przeczytałem w tygodniku „Na Przełaj”, że zespół zaczerpnął nazwę z rejestracji samochodowej, albowiem pochodzą z Katowic. Sprytne wytłumaczenie. Uknute – najprawdopodobniej – żeby zmylić przeciwnika, jakim była peerelowska cenzura. Wtedy nawet punkowy zespół Moskwa przez jakiś czas pojawiał się w prasie pod kryptonimem: M-kwa.
Nie pokochałem ich wtedy. Lecz gdy poszedłem na wspomniany koncert Hanoi Rocks supportowany przez KAT w gdańskiej hali Olivia, zrozumiałem, że dla mnie nie ma różnicy czy to krótkowłose punki czy długowłosi metale. Kocham punk, kocham tych kolorowych, natapirowanych rock’n’rollowców z Hanoi Rocks, ale kocham też metal. Tyle, czyli niemierzalnie dużo zawdzięczam Romkowi oraz jego kompanom i to dzięki nim do dziś nie widzę różnicy między The Exploited i Slayer. Pieprzyć te wszystkie definicje, gatunki, półki i szufladki.
KAT pokochałem trochę później, bo dopiero gdy wydali album „…Róże miłości najchętniej przyjmują się na grobach”. Koledzy, z którymi wtedy profesjonalnie hulałem, a którzy kochali Depeche Mode i tego cholernego Kazika, powiedzieli: „Krzyśku, oszalałeś”. A ja po prostu na jednej z imprez włożyłem kasetę KAT do magnetofonu i poleciało: „Prącie trzy na metr czarne jak w habicie ksiądz chłoszcze brzuch, gwałci cię na krzyżu wszelkich wiar”. Dziewczyna, z którą się wtedy próbowałem spotykać zabrała mi kasety „…Róże miłości najchętniej przyjmują się na grobach” i „Ballady”, żebym nie słuchał tych „chorych tekstów”, jak to określiła.
Do dziś „…Róże miłości najchętniej przyjmują się na grobach” jest dla mnie polską metalową płytą wszechczasów. Zresztą, nie tylko polską… A „Łza dla cieniów minionych” to moja metalowa ballada wszechczasów. Tak, wiem, że to z innej płyty. Haters, fuck off. Na „…Róże miłości najchętniej przyjmują się na grobach” wszystko jest na wskroś doskonałe. Werbel, jakby górnik napierdalał kilofem w mur kościelnej celi. Gitary przepięknie, doskonale brzmiące, genialnie zaaranżowane, ostre i ciężkie jak skurwysyn. Bas jakby ksiądz złowieszczo walił brudną piąchą w drzwi żebrząc „po kolędzie”. No i ten głos… Te teksty… Te słowa! Słowa niewygodne, nieeleganckie, niezręczne, niesmaczne, niezbyt chętnie wymawiane przy rodzinnym obiedzie w niedzielę. Roman Kostrzewski z tych słów stworzył swoją poezję.
Kiedyś Lemmy powiedział, że gdy umrze, to po Motörhead pozostanie pustka, której nikt nigdy nie wypełni. Jak zwykle miał rację. Czuję, wiem, że dokładnie tak samo będzie z Romkiem i jedynym, prawdziwym zespołem KAT. Nie istnieje Michael Jackson bez Michaela Jacksona.
Roman Kostrzewski to głos, teksty, osobowość, charyzma. Człowiek.
Pustki powstałej po jego śmierci nie da się wypełnić i właśnie dlatego tak mocno pozostanie on z nami. Jestem pewien, że nie zostanie zapomniany, nie pójdzie w odstawkę. Tak, jak nie poszła Kora. Tak, jak nie poszedł Grzegorz Ciechowski. Romek pozostanie. Poza płytami, poza kasetami, poza nagraniami. „Gdzieś tam”.
666