..gdy myślę czasami o przemijaniu i ostatecznym spoczynku, szczególnie w przypadku osób, które pobierały, lub czynią to nadal, tlen u schyłku wędrówki, zastanawiam się, jakie refleksje targają nimi na odcinku blisko mety. Czy przed zaśnięciem obrazy ze starych zakurzonych klisz stają się wyraźniejsze, czy przemyślenia prowadzą do, nieraz pewnie gorzkiego rachunku sumienia, i czy ta niewidzialna siła, którą jest miłość, potrafi być wspólnym, najistotniejszym mianownikiem wszystkich chwil spędzonych na ziemskim padole. Kjersti Anfinnsen starała się w “Chwilach wieczności” podsunąć mi odpowiedzi na niektóre z powyższych pytań. Położyłbym stówę na stół, że i Wam dałaby do myślenia.
Birgitte Solheim, bo o niej cała ta historia, jest zasłużoną kardiochirurżką, której życie w dziewięćdziesięciu pięciu procentach zleciało na budowaniu pozycji zawodowej. Idąc po trudnej, nieoczywistej i często wyboistej drodze, stając się z biegiem lat profesjonalistką w fachu, za linią pobocza zostawiła sprawy prywatne, kwestie rodzinne, a także wspomnianą materię – miłość, w której nie pokładała zbyt wielkiego zainteresowania. Gdy przekroczyła granicę dziewięćdziesiątki, jej umysłem zawładnęło pozostałe pięć procent, w formie zatrważających i nieustępliwych myśli. Mimo podeszłego wieku i wygasających sił witalnych, główna bohaterka jest zdeterminowana, by nie spędzić ostatnich dni, opierając łokcie o poduszkę na parapecie kamienicy. Przeciwnie, korzysta z nadarzających się okazji, spędza czas w ulubionej pobliskiej kawiarence, wreszcie zaznaje miłości, której na początku się boi, później wypatruje. Poznaje też, czym jest tęsknota i zamartwianie się, jednocześnie zaskakując samą siebie, iż te nieznane dotąd uczucia były w niej głęboko uśpione. Więzi rodzinne stanowiły dla niej zawsze trudny temat do rozmów.
W dość chłodny, cyniczny i wyrachowany sposób wspomina relacje z siostrą, przywołując po wielokroć dialogi ukazujące dwa zupełnie odmienne charaktery. Na uwagę zasługuje również relacja z matką, której nie poświęcała dużego skupienia ani nie odwiedzała nader często, a gdy było już za późno, nie mogła pozbyć się uczucia straty, które nie opuszczało jej na krok. Mimo że przez większość książki przebijają bezpośredniość i chłodny osąd rzeczywistości, Solheim pokazuje się również z humorystycznej strony. Jej rozważania na temat otaczających ją ludzi, bądź też wspomnienia stosunków damsko-męskich (w czysto fizycznej postaci) są niejednokrotnie celne jak rzut lotką w środek tarczy.
Książka daje się łatwo podzielić na dwie części. Pierwsza z nich to bolesne, często jaskrawe i cierpkie rozliczenie się z przeszłością, podczas którego narratorka “Chwil wieczności” staje się nie tylko reportażystką wydarzeń, ale też ich bezkompromisowym arbitrem; druga zaś stanowi mroczny obraz coraz szybszego kierowania się ku nieskończoności, pełnego lęku, obaw i świadomości, że w samotnym otoczeniu czterech ścian niedługo zgaśnie światło. Po pewnym czasie, wydawać by się mogło, że afirmacja takiego stanu rzeczy jest zjawiskiem przewidywalnym niczym zmienność pór roku, jednak brak pewności, co kryje ciemna strona księżyca, sprawia, że echo serca może pokazać wynik poniżej 60 procent objętości końcowo rozkurczowej.
Książkę Anfinnsen przeczytałem ponad dwa miesiące temu, a mimo to nadal rezonuje z tyłu głowy i nie chce przestać. To świadectwo wysokiej, pięknej, wartościowej, choć bez wątpienia trudnej i wymagającej literatury, której zdecydowanie warto dać szansę. Niewykluczone, że w niedalekiej przyszłości ponownie sięgnę po powieść norweskiej pisarki, wszak człowiek to w gruncie rzeczy melancholijny wysoko zorganizowany gatunek ssaka, zwłaszcza gdy coraz wyraźniej czuje oddech jesieni.
Ocena [w skali szkolnej 1-6]: 5 klepsydr odmierzających czas
⌛⌛⌛⌛⌛
Błażej Obiała
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: