IKS

King Gizzard and the Lizard Wizard, Tempodrom, Berlin, 14.06.2022 [Relacja]

king-gizard-and-the-lizard-wizard-relacja

Wypuszczeni na wolność Australijczycy z King Gizzard and the Lizard Wizard grasowali po Europie od niemal dwóch tygodni, by w końcu szturmem wziąć berliński Tempodrom. Od dawna żaden zespół nie zdominował do tego stopnia mojej historii odsłuchów, tak więc czekając na ich występ odliczałem każdą minutę, a ostatnie chwile przed ich wejściem na scenę trwały dłużej niż ostatni miesiąc.

Niewielu twórców decyduje się wywracać setlistę do góry nogami co noc, z oczywistych względów statyczny repertuar jest znacznie bardziej komfortowy dla artystów, niemniej statyczność nie łączy się z Gizzardami przynajmniej tak mocno jak ananas z neapolitańską pizzą. Są tacy, którzy o to nie dbają, pewnie jest ich nawet całkiem sporo, ale taka niepewność, to coś, co napawa mnie przed koncertem jeszcze większą ekscytacją. Co z mojego osobistego top of the top znajdzie się w secie? A może zdominują go utwory, które trochę mniej mi podchodzą? Zwłaszcza przy tak astronomicznym dorobku rozstrzał bywa ogromny.

 

Zaczęło się intensywnie. Biada tym, którzy spokojnie sączyli piwko pod sceną, a w zasadzie nie tylko bezpośrednio pod nią, bo chwilę później plastikowe kubki latały już na głowami publiczności z zawartością przeistoczoną z ziarnisty deszcz bardzo przyzwoitego zresztą, niemieckiego trunku. Tak więc to oczywiście „Infest the Rats Nest” podyktowało pierwsze dźwięki koncertu, wywołując pod sceną istną burzę. Idąc za ciosem, „The Great Chain of Being” pochodzące z mozaikowego „Gumboot Soup” wypielęgnowało piekielną atmosferę. „Gaia” zwieńczyła metalowy rozdział setu i przetarła szlak dla kolejnych, znacznie subtelniejszych pozycji z, najnowszego w dorobku zespołu, „Omnium Gatherum”.

 

To, co niestety brutalnie dało się od początku we znaki, to tragiczne nagłośnienie. Zbiegło się to z ciężkim i intensywnym rozpoczęciem koncertu, w związku z czym kilka pierwszych utworów zostało dosłownie zarżniętych przez brzęczenie i pogłos, momentami ciężko było wręcz rozpoznać, co właściwie zespół gra. Kontynuując promocję „Omnium Gatherum”, po „Gai” przyszedł czas na lżejsze kompozycje. Doskonale zaaranżowana „Magenta Mountain” także ucierpiała z powodu dudnienia. Chociaż brzmienie stopniowo się poprawiało, to nie ukrywam, że pozostawiło gorzki posmak z odbiorze występu.

 

Wracając do rzeczy słodkich, bo tych było znacznie więcej, to cieszyła oprawa wizualna. Klimatyczne światła eksponowały to, co działo się na ekranie za zespołem, a działo się wiele. Psychodeliczne wizualizacje szalały w rytm muzyki, mieszały się ze sobą, tworzyły wielokrotności muzyków i pejzaże z innego wymiaru, uwydatniając i tak pokręconą muzykę King Gizzard. W Tempodromie swój sceniczny debiut święciła kolejna pozycja z ostatniej płyty. Wakacyjnie lekkie, fantastycznie zaśpiewane przez Joego „Ambergris”, zostało wykonane na żywo po raz pierwszy.

 

Na scenie doskonale czuć było to, co już na płytach daje się we znaki. King Gizzard and the Lizard Wizard to zespół przyjaciół. Ze sceny wylewała entuzjastyczna energia, pasja, naturalnie przychodzące zgranie i współpraca. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że występ na żywo jest dla tych ludzi czymś tak nieskrępowanym jak poranne parzenie kawy.

Po lekkich dźwiękach wspomnianych wcześniej utworów nadszedł czas na pokręcony rytm spod znaku „Nonagon Infinity”. „Gamma Knife” i „Robot Stop” ponownie wywołały energiczne pogo pod sceną. O to zresztą niezależnie od granego akurat utworu nie było trudno, dawno bowiem nie widziałem tak energicznej i entuzjastycznej widowni tak ta berlińska. Ciężko się było tym entuzjazmem nie zarazić, nie tylko od fanów, ale i od zespołu.

 

Swoje pięć minut na scenie miał także Ambrose, który wykonał „Cut Throat Boogie”, zamieniając się na chwilę w charyzmatycznego frontmana, biegając po scenie, a w przerwach od śpiewu robiąc bardzo sensowny użytek ze swojej harmonijki. W końcu przyszedł moment na który czekałem najbardziej. Kiedy tylko Stu wyposażył się w swoją, ikoniczną już w zasadzie, dziwaczną, żółtą gitarę wiedziałem, że następne zagrane utwory upłyną pod znakiem mikrotonów – rozdziału twórczości Gizzardów, który lubię najbardziej, i który właśnie sprawił, że „zawiesiłem” na tym zespole oko. Polane obficie bliskowschodnim sosem kompozycje z „K.G.”, „L.W.” i „Flying Microtonal Banana” zamknęły Tempodrom w transowym, etnicznym wręcz momentami świecie. Rozbudowane impowizacje genialnego „Honey” z wplecionym zręcznie motywem z „Rattlesnake”, czy równie hipnotyczne „Minimum Brain Size” bujały jak nic innego, łącząc się regularnie z cięższymi, energicznymi wątkami.

 

Berliński wieczór dostarczył mi swoją energią dokładnie tego, na co miałem nadzieję i utwierdził w przekonaniu, że tak niecodzienny zespół po prostu nie może grać słabych koncertów. Chociaż zabrakło mi kilku utworów, na które miałem wielkie nadzieje, na przykład „Static Electricity”, czy hip hopowych, zupełnie świeżych dla King Gizzard and the Lizard Wizard rozwiązań z ostatniej płyty, to nie zamierzam na to narzekać, bo zagrany set po prostu na to nie zasłużył.

Występ zakończył się w sposób wręcz idealny, wyposażoną w bardzo konkretnie rozbudowane outro, mniej znaną, a jakże piękną, podniosłą kompozycją – „Float Along – Fill Your Lungs”, która zręczne zamknęła pierwszą w tym roku europejską odnogę trasy. Druga za to już w sierpniu zawita do Polski i po tym czego doświadczyłem ani myślę jej odpuścić.

 

Damian Wilk

 


 

Kliknij i obserwuj nasz fanpage👉 bit.ly/Nasz-Facebook1

Kliknij i obserwuj nasz Instagram 👉  bit.ly/nasz-instagram1

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz