Karol Łakomiec to gitarzysta w zespole Kasi Lins, współkompozytor jej repertuaru, uznany operator filmowy i twórca teledysków. Z Karolem porozmawiałem m.in. o jego współpracy z Kasią Lins, fascynacjach i inspiracjach muzycznych oraz co bardziej go kręci – tworzenie muzyki czy robienie filmów. Zachęcam do przeczytania naszej rozmowy.
Mariusz Jagiełło: Kasia Lins powiedziała jakiś czas temu w jednym z wywiadów, że w młodości jej marzeniem było śpiewać w girlsbandzie i że poniekąd – biorąc pod uwagę skład sceniczny – to marzenie się spełniło. Żartobliwie zapytam – jak czujesz się i odnajdujesz jako członek „girlsbandu”?
Karol Łakomiec: Odnajduje się doskonale. Każda osoba w naszym „girlsbandzie” jest wyjątkowa i gramy ze sobą tak długo, że w takim składzie czuje się najlepiej. Na początku mojej kariery muzycznej, kobiety nie sięgały tak często za instrumenty, na szczęście w obecnych czasach się to zmienia. To dodaje muzyce dużo różnorodności, innej wrażliwości i oryginalności. Czekam na czasy, w których będzie więcej kobiet również w produkcji i technice. Z doświadczenia w pracy w filmie wiem, że nawet w pozornie „trudnych” fizycznie pionach kobiety odnajdują się doskonale.
Na szczęście coraz więcej kobiet śmiało decyduje się wykonywać zawody wcześniej uważane jedynie za męskie, a jak skrzyżowały się Wasze drogi z Kasią i kiedy poczułeś, że chcesz z nią współpracować?
Z Kasią poznaliśmy się gdy odpowiadałem za zdjęcia do teledysku do piosenki „Yesterday” z płyty którą wydała w Azji. Następnie po jakimś czasie spotkaliśmy się, gdy wraz z Michałem Lange rozpoczynała prace nad „Wierszem ostatnim”. Ja pracowałem wtedy głównie jako autor zdjęć, a gitary nie dotykałem od kilku lat. Pamiętam, że szukali gitarzysty na nagrania demo. Na początku milczałem, bo nie czułem się na siłach, żeby dograć cokolwiek przy muzykach, którzy są po Akademii Muzycznej. Trzeciego dnia poszukiwań, zebrałem się w sobie i zgłosiłem się na ochotnika. No i już zostałem.
Niedawno ukazał się trzeci polskojęzyczny album Kasi „Omen”. Jest dużo mroczniejszy od poprzedniego „Moja wina”. Jak duży był Twój wpływ na taki klimat całości?
Ciężko ocenić, zarówno „Moja Wina” jak i „Omen” powstawały w podobny sposób jeżeli chodzi o kompozycje. Dla mnie osobiście, mroczniejsza jest ta pierwsza – głównie przez gęsty, sakralny charakter. „Omen” jest bardziej melodyjny, wolniejszy, momentami bardziej seksowny. Ale oczywiście to są subiektywne odczucia. Mrok jak najbardziej mi odpowiada.
Wspólnie skomponowaliście materiał na trzy polskojęzyczne płyty Kasi, przy czym w przypadku albumu „Wiersz Ostatni” był jeszcze z wami Michał Lange. W przypadku dwóch ostatnich albumów „Moja wina” i „Omen” komponujecie już tylko Ty i Kasia. Jak wygląda proces twórczy? Chodzi mi o to, czy decyzje podejmowane są demokratycznie czy decydujący głos ma Kasia i czy mają miejsce zgrzyty pomiędzy Wami?
Nasz proces przy ostatnich dwóch płytach był dosyć podobny. Zazwyczaj wstępne fragmenty piosenek przynosimy oddzielnie, ale dalej już pracujemy wspólnie. Czasami pierwsza jest melodia na gitarze, czasami riff na pianie. Potem tworzymy kolejne części i składamy to w całość. Ten proces wydaje się coraz sprawniejszy z racji wspólnego doświadczenia kompozytorskiego/studyjnego/koncertowego. Dodatkowo widzimy w jaką stronę idą nasze piosenki przy graniu ich na żywo. Wydaje mi się, że to duża zaleta być uczestnikiem każdej fazy życia płyty. Wszystko jest wtedy naturalne i niewymuszone. Nie czekamy dwa lata, żeby spotkać i zapytać „Co dalej?”, tylko kolejne plany rodzą się pomiędzy koncertowaniem i promowaniem płyty. Co do decyzji wydaje mi się, że są podejmowane demokratycznie. Możesz wierzyć lub nie, ale nie mamy wielkich sporów w którą stronę powinien zmierzać klimat piosenek. Wychodzi to z nas bardzo naturalnie. Ponieważ mamy inny background muzyczny, nawet gdy spotykamy się „po środku”, często powstaje z tego coś oryginalnego. Bardzo dużo zależy też od tekstów, które pisze Kasia. Jestem wielkim fanem jej talentu i nie ma co ukrywać, stanowią bardzo ważny element albumów „Kasi Lins”. Często z ostatecznymi ruchami czekamy aż tekst będzie w 100% skończony, bo to najbardziej wpływa na odbiór piosenki. Bardzo nam zależy na tym, żeby nasza muzyka jak najmniej przypominała piosenki innych artystów. Wiadomo, że w obecnych czasach trudno o wyjątkową oryginalność w muzyce, ale bardzo pilnujemy tego, żeby fragmenty naszych utworów nie przypominały nic innego.
Nie jesteś trochę zazdrosny, że cały splendor spada na Kasię? Nie udzielasz chyba zbyt dużo wywiadów, a przecież jesteś bardzo ważną częścią teamu.
Chyba w zawodach które wybieram, taka rola na mnie spada. Ale nie mam z tym problemu, nawet lubię fakt, że mogę skupić się głównie na działaniu, a częściowo omija mnie część promocyjna. To też jest trudne, czasochłonne zadanie, które trzeba wykonać. Ale bardzo mi miło jak ktoś poprosi o wywiad lub mogę opowiedzieć coś o naszej pracy. Dużo przyjemności sprawiają mi także spotkania ze słuchaczami po koncertach, wtedy można usłyszeć niesamowite historie jak nasza muzyka na daną osobę wpłynęła. W obecnych czasach zdarza się, że ludzie traktują muzykę powierzchownie, więc gdy ktoś poświęci czas żeby bardziej się zgłębić i odkryć kto gra na płycie czy ją produkuje, jest to bardzo miłe.
Sam jestem słuchaczem, który w dużym stopniu ceni sobie oryginalność waszej pracy. Jest w waszej muzyce i tekstach niepokojący, mroczny klimat, który mnie osobiście bardzo rajcuje. Nie obawialiście się jednak, że ten mroczny klimat albumu będzie niezbyt przystępny dla osób decyzyjnych z rozgłośni radiowych?
Pisząc materiał na płytę nie zastanawiamy się nad tym dla kogo będzie odpowiedni, nie kalkulujemy czy dana stacja radiowa go zagra. Oczywiście byłby to miły skutek uboczny tego co robimy, ale nie leży to u podstaw naszej pracy. Chcemy stworzyć coś z czego jesteśmy dumni i oczywiście potem mamy nadzieję, że spodoba się to słuchaczom. Osobiście uważam, że na tej płycie jest wiele utworów które mogłyby być spokojnie grane w radio, ale nie jestem w tej kwestii specjalistą. Poznawałem muzykę głównie poprzez znajomych lub internet, ale bardzo cenię misję którą kiedyś miało radio. Czuję za tym taką małą nostalgię, chciałbym żeby w jakimś stopniu to wróciło.
Album „Omen” współprodukowaliście z uznanym polskim producentem Arkiem Koperą. Jak układała się współpraca z nim i jak duży był jego wkład?
Praca z Arkiem to czysta przyjemność. Wydaje mi się, że mamy szczęście do współprac z producentami. Zarówno od Marcina Borsa jak i Daniela Walczaka bardzo dużo się nauczyliśmy i doszliśmy do wniosku, że jesteśmy na etapie na których chcielibyśmy zrobić tę płytę sami. Wstępnie tak byliśmy umówieni, ale jak zaczęliśmy pracę okazało się, że Arek poświęca nam tyle swojego czasu, wiedzy i zaangażowania, że najuczciwiej będzie jak Omen będzie naszym wspólnym „dzieckiem”. Arek miał duży wkład w to, że zaczęliśmy „odchudzać” piosenki. Wydaje mi się, że spotkaliśmy się w dobrym czasie i ta współpraca zaowocuje również w przyszłości. Chyba znaleźliśmy sposób, żeby choć trochę skrócić czasochłonny proces od pomysłu na utwór do finalnego miksu. A w naszym przypadku to długa, detaliczna praca. Zazwyczaj doprowadzaliśmy demo do całkowicie skończonej, zaaranżowanej wersji z której byliśmy zadowoleni, a potem nagrywaliśmy większość rzeczy drugi raz.
Jakie są Twoje ulubione utwory na ”Omenie”?
To wciąż się u mnie zmienia, szczególnie po koncertach, gdy piosenki dostają nowego życia poprzez granie z zespołem i reakcje publiczności. W moim topie, chyba najczęściej pojawia się „Nikogo nie chcę” „Ani Amen” i „Persefona”. Ale wszystkie utwory z płyty darzę podobnym uczuciem. Bardzo lubię „Nie lubię zimnej wody”, którą Kasia gra praktycznie sama, lub „Niepalenie”, które jest bardzo prostą w formie piosenką i wyróżnia się tym na tle reszty płyty.
Dalsza część rozmowy pod utworem
Twoja gra opiera się na feelingu. Jacy gitarzyści i generalnie muzycy Cię inspirują?
Zacząłem grać na tym instrumencie dawno, ale bez pragnienia aby zostać wirtuozem. Szczególnie, że w gatunkach których słuchałem bardziej liczył się klimat niż umiejętności techniczne. Byłem bardziej fanem piosenek. Interesowałem się tym dlaczego dwie części piosenki teoretycznie do siebie nie pasują a jednak tworzą połączenie które mnie intryguje. W niektórych utworach wolałem słuchać perkusji w niektórych gitary albo basu, a czasami wokalu. Dlatego chyba traktowałem i traktuje gitarę jako składową piosenki, która ma za zadanie pojawić się tam gdzie pasuje, a nie jako popis umiejętności technicznych. Czasami może być to chaotyczna, gitarowa ściana dźwięku, a czasami trzy proste dźwięki zagrane z potrzebnym feelingiem i brzmieniem. Oczywiście doceniam gitarzystów, którzy ocierają się o techniczną perfekcję, ale nie wzbudza to we mnie takich emocji. A jednak w muzyce zawsze chodziło mi o potęgowanie uczuć – czy to smutek, złość czy nostalgia. Nie mam gitarowych bogów, których próbowałem naśladować. Zawsze duże wrażenie robił na mnie Johnny Marr (The Smiths), który stosował rozwiązania nietypowe dla swojego gatunku i zawsze szukał czegoś innowacyjnego jeżeli chodzi o brzmienie. Potrafił przełamać ówcześnie panującą modę i wprowadzić do brytyjskiego rocka nowe rozwiązania. Słuchając The Smiths, nie mam wrażenia, że Morrissey i Marr konkurują ze sobą o atencję, tylko współpracują z resztą zespołu. Przynajmniej muzycznie. Dopiero jak się rozbierze dany utwór na czynniki pierwsze, widać jak dużo dźwięków i melodii pochodzi od gitary, a nie czuć tego tak bardzo całościowym odbiorze. W momencie gdy trzeba (np. w utworze „This Night Has Opened My Eyes”) na pierwszy plan wychodzi wspaniała linia basu, a reszta instrumentów ją komplementuje. Choć to całkowicie inny gatunek, chyba stąd najbardziej wywodzi się moja filozofia gry i komponowania. Próbuję myśleć o piosenkach w podobny sposób i zależy mi na tym, aby w danym miejscu wybrzmiał instrument który jak najbardziej pomaga melodii. Jeżeli jest to gitara, to chcę zagrać daną partię w najlepszy sposób jaki potrafię, ale tak, żeby miała w sobie coś oryginalnego.
Wspomniałeś o The Smiths i Morrissey’u. A na jakich jeszcze wykonawcach wychowałeś się i czego słuchasz obecnie?
Przez całe życie słuchałem głównie muzyki gitarowej. Przeszedłem etapy punkowe, Indie rockowe czy metalowe. Potem zacząłem zagłębiać się w różne podgatunki, zostałem fanem sceny brytyjskiej, a także otworzyłem głowę na muzykę w której gitary brak. Co ciekawe słuchając muzyki wybierałem sobie jeden instrument na którym się skupiałem i dawniej nie słuchałem muzyki jako całości. Teraz się to zmieniło i bardziej cenię właśnie klimat wszystkich składowych. Pierwsza muzyka którą pamiętam, gdy byłem bardzo młody to Michael Jackson, Metallica, The Offspring i Alicia Keys. Potem w gimnazjum/liceum przechodziłem fascynację amerykańską sceną gitarową tzn. Every Time I Die, Dillinger Escape Plan, The Chariot, AFI, Suecidal Tendencies czy angielskie Gallows. Następnie poszedłem w delikatniejsze brzmienia i szczególnie po wyjeździe do Londynu pokochałem brytyjską scenę. Połączenie tego wszystkiego zaowocowało playlistą w stylu: The Smiths, The Clash, Grizzly Bear, The Last Shadow Puppets czy Son Lux. Ale obecnie słucham wielu gatunków i staram się nie ograniczać.
Byłem na Waszym koncercie w warszawskiej Stodole. W mojej opinii był to fantastyczny występ, a jakie Ty masz wrażenia po dotychczasowych koncertach promujących nowy album?
Dziękuję bardzo. Muszę przyznać, że trasa związana z płytą „Omen” dla mnie jest świetna. Widzę, że nasze podejście do tworzenia muzyki i grania koncertów wszędzie tam gdzie damy radę dotrzeć, dało efekty w postaci fanów którzy świadomie śledzą to co robimy. Po wydaniu płyty „Omen” jest dużo nowych twarzy i bardzo się cieszę, że zwiększamy nasze koncertowe zasięgi. Przy każdym koncercie staram się dobrze bawić, bo uważam, że jak zespół się dobrze czuje i czerpie przyjemność z gry to publiczność też poczuje tę energię. Jesteśmy zgrani i uwielbiam kontakt Kasi z publicznością, mam wrażenie że na tej trasie z koncertu na koncert jest jeszcze lepszy.
Twoją drugą wielką pasją jest realizacja filmów jako operator – głównie produkcji fabularnych. Co bardziej Cię kręci, tworzenie muzyki czy realizowanie filmów?
Staram się nie doprowadzać do sytuacji w której muszę wybierać, bo byłby to bardzo duży dylemat. W tym roku dużo się działo zarówno muzycznie jak i filmowo. Miałem przyjemność odpowiadać za zdjęcia do polsko-angielskiej produkcji fabularnej w reż. Jamesa Marquanda w której główną rolę grała Morgane Polański a wśród obsady był m.in Malcolm McDowell, Ingvar Sigurdsson, Frederick Shmidt, Piotr Adamczyk czy Agata Kulesza. Premiera w przyszłym roku. Ciężko mi z czegoś zrezygnować, dlatego stawiam na najciekawsze projekty i mam nadzieję, że jak najdłużej będę w stanie godzić te dwa zawody. Dodatkowo, poprzez taką dywersyfikację pracy, mam zawsze odskocznię od filmu w postaci muzyki i vice versa. To naprawdę bardzo pomaga mi psychicznie w zachowaniu świeżości i nie zamykaniu się w bańce danej branży.
W takim razie i ja nie mogę doczekać się produkcji o której wspomniałeś, brzmi bardzo obiecująco. Jesteś też autorem zdjęć do wielu teledysków uznanych polskich wykonawców (np. BOKKA). Z którego teledysku jesteś najbardziej zadowolony?
Zrobiłem już tyle klipów, że ciężko wybrać ulubione. Może wspomnę o tych które mogę podczepić pod kategorię „kluczowe”. Oczywiście na pewno zaliczam do nich nasze wspólne klipy pod szyldem „Kasia Lins”, ale sięgając dalej pamięcią to pierwszy większy teledysk do którego zrobiłem zdjęcia to Artur Rojek – Beksa. Pamiętam, ze towarzyszyły temu spore emocje, ponieważ był to pierwszy numer Artura z solowym materiałem. Cieszyłem się z przedpremierowego odsłuchu, nie byłem wielkim fanem polskiej muzyki, ale Myslovitz i szczególnie Lenny Valentino mogę zależy do kategorii ważnych. Zdjęcia trwały dwa dni, a noc pomiędzy spędziłem na SORze, ponieważ na planie ugryzł mnie dziki pies. Dużym sentymentem darzę klip Westerman – Confirmation. Był to obrazek zrobiony praktycznie w całości z Angielską ekipą. Poznałem tam inne podejście i rozpocząłem naukę pracy w innym środowisku. Osobiście, bardzo ważnym dla mnie klipem jest Low Roar – Slow Down. Wspaniały muzyk i człowiek, który niestety zmarł w zeszłym roku, w wieku zaledwie 40 lat. Przechodziłem wtedy trudniejszy okres, znaliśmy się i prywatnie dużo rozmawialiśmy. Pewnego razu wysłał mi swoją nową płytę i zapytał czy nie chciałbym zrobić klipu do którejś z piosenek. Momentalnie zakochałem się w Slow Down. Pamiętam, że jeszcze przed odsłuchem płyty słyszałem jak gra tę piosenkę akustycznie. Nagrałem nawet fragment telefonem, choć zazwyczaj tego nie robię, ale chciałem zapamiętać ten moment. Tak więc od razu przyjąłem tę propozycję i zrobiłem ten teledysk w pojedynkę, jeździłem z kamerą po Warszawie, słuchałem piosenki i całkowicie wszedłem w ten klimat. Mogę powiedzieć, że było to trochę terapeutyczne doświadczenie. Nie chciałbym niczego pominąć, ale na prawdę zrobiłem tego bardzo dużo. Miło również wspominam współpracę z Ralphem Kamińskim. Z tego co pamiętam, zrobiliśmy jego pierwsze 5-6 klipów, więc miałem przyjemność widzieć jak zyskuje słuchaczy i rozrasta się jego popularność. Oprócz klipów zawsze bardzo lubiłem live sesje – spotkanie dwóch moich pasji, czyli muzyka na żywo i film. Pierwszą zrobioną przeze mnie w Polsce była ta dla Mroza – tam właśnie zagrał „Szerokie Wody”, które później wybrzmiewały dosłownie wszędzie. Innym ciekawym przykładem jest nagranie dla Dawida Podsiadły. Ten live realizowaliśmy w Tatrach i było to dość abstrakcyjne – zespół grał nowe, akustyczne aranżacje piosenek, a za sobą miał majestatyczne góry. Oczywiście zrobiliśmy też z Kasią nasz live „Czego dusza pragnie” który był chyba najbardziej skomplikowaną produkcją tego typu. Nie dość, że każda piosenka miała inną scenografię i kostiumy to postanowiliśmy zrobić z tego historię przeplataną fabularnymi scenami. Dodatkowa trudność to czas realizacji – środek pandemii. Bardzo chcieliśmy dać ludziom coś w zamian koncertów, co nie jest zwykłym nagraniem live, ale czymś czego jeszcze nie widzieliśmy, nową formą. Co ciekawe, potem często dostawałem ten live jako referencja w różnych produkcjach, co chyba potwierdza, że warto go zobaczyć.
Jak wiesz na naszej stronie recenzujemy różne produkcje filmowe. Jakie filmy z ostatniego czasu poleciłbyś czytelnikom SztukMixa?
Ponieważ ostatni rok spędziłem praktycznie cały czas pracując, sam nadrabiam zaległości. Ale przeżyłem nowe filmowe doznanie – miałem przyjemność obejrzeć film „Oppenheimer” w wersji IMAX puszczony z taśmy 70 mm. Jeżeli ktoś będzie miał okazje, to polecam takie projekcje – wtedy naprawdę czuć, jaka jest różnica pomiędzy oglądaniem filmu na laptopie, a przy takiej jakości projekcji. Z kolei ostatni film jaki widziałem w kinie to „Czas krwawego księżyca” w reżyserii Martina Scorsese. To niesamowite, że mając 81 lat można robić tak aktualne i na swój sposób nowoczesne filmy. Jest bardzo mało twórców, którzy po tylu latach pracy nie stają się niewolnikami epoki w której mieli swoje największe sukcesy. Wydaje mi się, że to również lekcja, aby nie zamykać się w swoim ulubionym gatunku, czy dziedzinie sztuki. Lepiej poszukiwać i sprawdzać co się dzieje, nawet jeśli w większości nie jest to bliskie naszemu sercu.
Mam wrażenie z tego co mówisz, że i Ty jesteś bardzo twórczą osobą. Jakie są Twoje plany na najbliższy czas?
Kolejna wiosenna część trasy i mam nadzieję, że zaczniemy pracę nad nowymi utworami. Mamy kilka pomysłów co jeszcze możemy zrobić z tym materiałem, ale na razie nie będę zdradzał. Filmowo też szykuje się start kilku projektów, zobaczymy co z tego wszystkiego wyjdzie. Na pewno będę miał co robić.
W takim razie trzymam mocno kciuki za realizacje wszystkich projektów o których wspomniałeś i dziękuję za rozmowę.
Dziękuję bardzo.
Rozmawiał: Mariusz Jagiełło
Obserwuj nas w mediach społecznościowych:
Ten post ma jeden komentarz
Panie Karolu, byłam na ostatnim koncercie w Łodzi. Proszę mi wierzyć, że w moim wypadku cały splendor pada na Pana i Pana grę.
Pozdrawiam, Lena