IKS

Karaś/Rogucki, Letnia Scena Progresji, Warszawa, 5 lipca 2021 r. [RELACJA]

Karas-Rogucki-koncert-relacja

Koncert Karaś/Rogucki mógłby spokojnie pretendować do miana jednego z najczęściej przekładanych występów w czasach pandemicznych. Pierwotnie miał się odbyć 8 kwietnia 2020 roku w Stodole – dwa miesiące po premierze ich debiutanckiego albumu „Ostatni bastion romantyzmu”. Jak wszyscy wiemy, na świecie rozszalał się COVID-19 i co rusz ogłaszano nowe restrykcje, lockdowny – co poskutkowało kilkukrotnym przekładaniem terminu oraz zmianą lokalizacji na Letnią Scenę Progresji. Kiedy już wydawało się, że nic nie stanie na przeszkodzie ich gigu w dniu 24 czerwca 2021 r., to niestety tym razem na przeszkodzie stanęły… warunki pogodowe w postaci szalejących w całym kraju burz. Naprawdę można było zwątpić.

Na szczęście 5 lipca aura dopisała i panowie mogli zaprezentować warszawskiej publiczności swoją twórczość. Minęło więc prawie półtora roku od pierwszego terminu. No dobrze! Pisząc panowie, wyraziłem się trochę nieprecyzyjnie. Na scenie Karasiowi i Roguckiemu towarzyszyły jeszcze dwie osoby, w tym jedna kobieta. Za perkusją wspomagała ich Wiktoria Jakubowska. Czyli na polskiej scenie śmiało można ją określić jako muzyk-instytucja. Jakubowska występuje i nagrywa z Pauliną Przybysz, Kasią Lins, Ralphem Kaminskim i kilkoma innymi muzykami. Drugim muzykiem, który wspomagał bohaterów wieczoru, był gitarzysta Kamil „Holden” Kryszak. Póki co syn swojego ojca (Jerzego Kryszaka), ale robi wiele, aby zapracować samodzielnie na markę tak szanowanego w polskiej kulturze nazwiska.
 

Koncert rozpoczął się z trzydziestominutowym opóźnieniem. Trudno mi powiedzieć, czy to przejaw lekkiego gwiazdorzenia, czy innych niezależnych przyczyn.

Około 20.30 na scenę wkroczył Piotr Rogucki ubrany w pstrokatą koszulę i zielone dresowe spodnie, które już do końca występu wywoływały niemałe emocje wśród publiczności (część kobiet domagała się wręcz, żeby artysta rzucił je w publiczność – czego ten oczywiście nie zrobił). Bardziej elegancko prezentował się Kuba Karaś, ubrany w bordową marynarkę i czarne spodnie. Koniecznie muszę wspomnieć o rewelacyjnej interakcji między muzykami i publicznością. Rogucki słynie ze spontanicznych żartów i nie zawiódł również tym razem. Na pewno nie były to wykalkulowane, wcześniej przygotowane teksty. Żartował z siebie, muzyków na scenie, publiczności, a nawet… antyszczepionkowców. Jego żarty czasami musiał tonować Karaś – oczywiście również w humorystyczny sposób. Widać było, że między muzykami jest bardzo dobra chemia, co przełożyło się również na sam występ.
 

Zaczęli standardowo od utworu „Taka ilość słońca”. Rogucki na gitarze, Karaś na basie (przez cały występ obsługiwał ten instrument).

Od pierwszych dźwięków słychać było, że wersje koncertowe są zdecydowanie bardziej dynamiczne i rockowe niż te na płycie. Zresztą uczciwie muszę przyznać, że „Ostatni bastion romantyzmu” nie był albumem, który cokolwiek mi urwał. Fajna płyta – i tyle. Początek koncertu również specjalnie ciśnienia mi nie podniósł. Jako drugi kawałek zabrzmiał cover T-Love – „1996”. Wersja, którą niespecjalnie lubię. „La Petite Mort” czy „Bezpieczny lot” wysłuchałem z zainteresowaniem, i tyle. Muzycy zagrali również totalnie premierowo nowy utwór. Ot, taka wakacyjna melodyjka. I kiedy już myślałem, że ten koncert niespecjalnie trafi w mój gust, zaprezentowali sztos w postaci „Witamin”. Zaliczyłem wtedy pierwszy szczękoopad.
 

Od tego momentu każdy kolejny kawałek był rewelacyjny. „Katrina”, „Kilka westchnień” (który Rogucki zapowiedział jako swój ulubiony z płyty) spowodowały, że coraz szybciej zaczęły ruszać się moje nogi.

Widać było, że publiczność również stopniowo się rozkręca. Co prawda „Nie mogę spać” wprowadziło spokojny klimat, jednak kolejne dwa utwory to prawdziwa miazga. Po tym nastąpiło bardzo dynamiczne wykonanie „Bolesnych strzałów w serce” i ponaddziesięciominutowa wersja „Ciociosanu” z wielominutową (kontrolowaną) improwizacją muzyków. Co tutaj na scenie „odwalał” Kryszak to czacha mała. W pewnym momencie wydawało się, że rozbije swoją gitarę. Zachowywał się jak reinkarnacja samego Hendrixa. W tym szaleństwie była jednak metoda – całkowicie skradł show, a jego solówki rozpieprzały system. Muszę przyznać, że w tym momencie miałem ciary na całym ciele. Biorąc pod uwagę to, że muzycy zagrali cały swój płytowy repertuar, zagadką było, czy zdecydują się na bisy. Oczywiście zrobili to i – jak to określił wokalista – postanowili wrócić do pierwotnej formy bisów, powtarzając trzy utwory, które wybrzmiały tego wieczoru: nowy, „Bezpieczny lot” i „Kilka westchnień”.
 

Znam osoby, które marudzą, że Rogucki przestał występować i nagrywać z Comą, a Karaś z Dumplingsami.

Ja rozumiem chęć muzyków do poszerzania horyzontów i szukania nowych artystycznych wyzwań. Mam przeczucie, że ten duet dostarczy nam jeszcze wiele muzycznego dobra, i nawet jeśli ich płytowe wersje nie do końca będą mnie przekonywać, to bardzo chętnie ponownie pójdę na ich występ. Niby „debiutanci” (czego oczywiście nie omieszkał w sposób humorystyczny skomentować Rogucki), a na Letniej Scenie Progresji widać i słychać było świadomych i pewnych siebie artystów. To był naprawdę bardzo dobry koncert i jeśli będą grać w Waszych okolicach – szczerze polecam!
 

Mariusz Jagiełło

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz