Viggo Mortensen to człowiek renesansu. Gra w filmach i serialach, pojawiał się na deskach teatralnych w kilku krajach świata. Pisze poezję, tworzy muzykę eksperymentalną, maluje i fotografuje.
Teraz udowodnił, że potrafi też robić własne kino. Pod koniec marca na polskich platformach VOD pojawił się dramat „Jeszcze jest czas”, którego Mortensen jest reżyserem, scenarzystą, producentem i kompozytorem. Nadzorował też casting roli głównej, przyznając ją… sobie samemu. Inny artysta ugiąłby się pod ciężarem obowiązków, ale nie współczesny wiking Viggo. Powstał atrakcyjny, ale nie przesłodzony film o procesie starzenia, medytacja nad nieuniknionym zmierzchem życia.
„Jeszcze jest czas” rozpoczyna się, gdy John Peterson (Mortensen) sprowadza stetryczałego ojca do swojego domu w Los Angeles.
Były członek Sił Powietrznych USA nie utrzymuje dobrych stosunków z tatą: Willis (Lance Henriksen) to bowiem mizogin, rasista i co ważniejsze homofob, nie do końca akceptujący homoseksualność syna oraz jego małżeństwo z mężczyzną. Po przybyciu na zachodnie wybrzeże Stanów stary farmer oznajmia bezceremonialnie: „Kalifornia jest dla lachociągów i kurew, co palą flagi na protestach”. Prawie każdy nieprzyjaciel to dla Willisa pedał lub kurwa. Nieprzyjaciół zgorzknialec najczęściej szuka na siłę, wymyśla ich na poczekaniu. I obcym, i bliskim nadaje cechy antagonistyczne, choć sam potrafi ostro dać w kość. I daje – za każdym razem, gdy otwiera usta.
Po co John wyciąga do Willisa pomocną dłoń, skoro ten co chwilę ją kąsa?
Starzec zaczyna bowiem przejawiać coraz silniejsze oznaki demencji. Stąd też oryginalny tytuł filmu, „Falling”: osiemdziesięcioletni Willis podupada na zdrowiu, także umysłowym, przez co John musi twardziej stąpać po ziemi – to on, jako syn, musi teraz martwić się o przyszłość i wziąć pod opiekę biologicznie najbliższą mu osobę. Szkoda tylko, że jedyne, co łączy obu, to właśnie genetyczne pokrewieństwo.
Powstał film przekonujący aktorsko i emocjonalnie, surowy, ale nie zanadto fatalistyczny.
Mortensen korzysta z wielu scen retrospekcji. W kilku udało się pokazać prawdziwe przywiązanie ojca do syna i troskę o własne dziecko – jakie by nie było, jakkolwiek by nie rozczarowało. Zwłaszcza sekwencje polowań w lesie wyciągają z Willisa ciekawe niuanse i złożoności, których dotychczas zupełnie nie widzieliśmy. Nielinearna narracja wcale filmu nie osłabia, a wręcz napędza zainteresowanie widza, podsyca dramatyzm. Henriksen tworzy w „Jeszcze jest czas” najbardziej „mięsistą” kreację od lat i kradnie show innym aktorom sprzed nosa. W jednej chwili gra tatulka z piekła rodem i najgorszą ojcowską figurę od czasu Dartha Vadera, w kolejnej budzi litość i współczucie. Aktor tak umiejętnie manipuluje uczuciami oglądającego, że ten ma ochotę wstać i krzyczeć: „Oscara temu panu!” Niestety, Akademia zupełnie przeoczyła rolę Henriksena i na wygraną nie ma szans.
Mortensen, choć trochę przyćmiony przez starszego towarzysza scen, w roli Johna i tak odnajduje się znakomicie. Gra dużo oszczędniej, jego gesty nie są tak zamaszyste, a ton głosu bardziej koi, niż atakuje.
Przynajmniej do kapitalnego, słownego pojedynku w scenie finałowej. Przez cały film John mistrzowsko kontroluje w sobie chęć wykazania ojcu winy i zrobienia mu wyrzutu – zdecydowanie miałby za co. Eksploduje dopiero w finale, gdy zagęszcza się konflikt rodzinny. John oskarża ojca, że ten wiecznie go poniżał i nigdy nie przeprosił za swoje błędy. Pretensje są zasadne, choć jako widzowie wiemy, że nie w pełni zgodne z prawdą. W scenie inaugurującej film widzimy trzydziestoletniego Willisa, układającego noworodka Johna w kołysce. Wtem wybrzmiewa melancholijny głos młodego, przerażonego życiem ojca: „przepraszam, że sprowadziłem cię na ten świat – żebyś na nim umarł”.
„Jeszcze jest czas” to film o nieidealnej, toksycznej rzeczywistości i trudnej relacji dręczyciel–osoba dręczona. O wybaczaniu, szukaniu ukojenia i wewnętrznego spokoju.
O chęci zamknięcia za sobą traumatyzującego rozdziału w życiu. Mortensen wyznał, że do napisania scenariusza zainspirowały go własne doświadczenia z demencją starczą w rodzinie. Filmowiec duńskiego pochodzenia nie stawia na dosłowność i nie szuka prostych rozwiązań narracyjnych. Nie mówi widzom, jak mają czuć się po napisach końcowych, pozwala, by sami „rozgryźli” historię, odebrali ją emocjonalnie. Może u niektórych widzów „Jeszcze jest czas” pociągnie za bardziej osobistą strunę, wywoła liryczne stany. To na pewno film dla wszystkich, którzy mają lub mieli skomplikowany związek z rodzicem.
Ciekawostka: rolę kalifornijskiego proktologa gra w filmie David Cronenberg – wybitny twórca body horrorów, z którym Mortensen pracował między innymi przy „Historii przemocy”.
Ocena (w skali od 1 do 10) 9 martwych kaczek
Albert Nowicki
Ten post ma jeden komentarz
Woow muszę to obejrzeć po przeczytaniu recenzji inaczej się nie da