IKS

Jerry Cantrell (+support Electric Enemy), klub Proxima, Warszawa, 28.06.2022 r. [Relacja], org. Metal Mind Productions

jerry-cantrell-relacja

Koncert Jerry’ego Cantrella był momentami jak podróż wehikułem czasu. Legendarny gitarzysta promował swój ostatni krążek „Brighten”. Jednak praktycznie połowę setu wypełniły utwory jego macierzystej grupy Alice In Chains. I dla nikogo nie będzie zaskoczeniem, jeśli napiszę, że to właśnie te momenty były dla wszystkich uczestników najbardziej ekscytujące. Do tego dodam, że występ miał jeszcze jednego „cichego” bohatera, ale o tym napiszę w dalszej części tekstu.

Przed Cantrellem akustyczny set zagrał Electric Enemy. Chociaż właściwie był to występ z gatunku one man show. Na scenie zaprezentował się jedynie wokalista tego zespołu – Jim. Poza kilkoma utworami z repertuaru swojej grupy, zagrał dwa covery: „My Favorite Game” z repertuaru The Cardigans oraz „Just” Radiohead. Trzeba przyznać, że został bardzo ciepło przyjęty przez warszawską publiczność.

 

Parę minut przed godziną 21 Proxima była już maksymalnie wypełniona. Jerry zatęsknił zapewne za występami w stosunkowo małych klubach, bo jego koncert spokojnie mógł odbyć się w większej sali. W każdym razie publiczność szybko zaczęła czuć się jak w saunie. Może początkowo było to męczące, jednak kiedy tylko na scenie pojawił się Mistrz z towarzyszącymi mu muzykami i wybrzmiały pierwsze dźwięki „Atone”, nikt nie przejmował się duchotą i ściskiem. Szczególnie, że drugim w kolejności był „Them Bones”. Ten „killer” z repertuaru Alice In Chains podgrzał dodatkową temperaturę o jakieś dziesięć stopni Celsjusza. Kto zastąpił Layne’a? Po pierwsze oczywistym jest, że zastąpić Staleya się po prostu nie da. Facet był jedyny w swoim rodzaju. W „jego buty” tym razem wszedł wokalista znany z grupy The Dillinger Escape Plan – Greg Puciato. I już w tym miejscu napiszę, że to właśnie on był kolejnym bohaterem tego wieczoru. Ze swojej roli wywiązał się znakomicie. Osobiście uważam, że nawet lepiej niż robi to obecny wokalista „Alicji” William Duvall. Jego wokal, energia i zachowanie na scenie zdecydowanie dodawały występowi dynamiki.

 

„Psychotic Brake” to jeden z lepszych solowych kawałków Cantrella, jednak to dwa kolejne „We Die Young” i „Sea Of Sorrow” wprowadziły wszystkich w stan ekstazy – wiadomo, to najstarsi reprezentanci twórczości Alice In Chains. Zespół bardzo umiejętnie balansował między solowymi utworami Cantrella a tymi najbardziej wyczekiwanymi. Z tych solowych po kolei poleciały „Cut In You”, „My Song”, oraz spokojniejsze „Siren Song” i „Nobody Breaks You”. W tym momencie temperatura występu lekko spadła. Cóż – nie są to jakieś mistrzowskie dokonania Mistrza Cantrella. Na szczęście po nich zespół zapodał „No Excuses”, który ponownie poderwał publiczność, tym razem do chóralnych śpiewów. Szkoda, że był to jedyny przedstawiciel z płyty „Jar Of Flies”, ale zdecydowanie nie zamierzam narzekać. Publiczność pomimo naprawdę ciężkich warunków, reagowała bardzo entuzjastycznie, kilkakrotnie pomiędzy utworami skandując głośno imię głównego bohatera wieczoru. Widać było, po uśmiechu, że bardzo się to muzykowi podobało.

 

„Had to Know” był kolejnym reprezentantem ostatniej solowej płyty Cantrella. Po nim wykonał „Angel Eyes” z płyty „Degradation Trip” oraz country’owy „Beetwen” – do którego ja osobiście chyba nigdy się nie przekonam – ze swojego solowego debiutu „Boggy Depot”. Po nich na końcowe siedem utworów dostaliśmy, aż pięć z repertuaru Alice In Chains. I o ile „Lesson Learned” był przedstawicielem młodszego „postaley’owskiego” wcielenia Alicji, to już pozostałe można uznać za absolutną esencję i klasykę zespołu. Podstawowy set zakończyły „Man In The Box” oraz „Would” (w czasie którego Puciato wykonał stage diving). Ten drugi wywołał też największe poruszenie wśród publiczności.

Takie zakończenie podstawowego setu zdecydowanie rozbudziło apetyt na więcej. Oj głośno publiczność domagała się powrotu zespołu. A ten oczywiście po krótkiej chwili wrócił i zaserwował chyba największą niespodziankę tego wieczoru. Pewnie wiele osób nie śledzi koncertowych setlist z innych państw na obecnej europejskiej trasie Cantrella. W każdym razie „Heaven Beside You” Jerry – właśnie w Warszawie – wykonał pierwszy raz, a koncertów w Europie dał już siedem. Pewnie też dlatego, zespół początkowo nie mógł się odpowiednio zgrać, a Cantrell musiał nawet wymienić gitarę. Finalnie wykon był paluszki lizać. Po nim dostaliśmy tytułowy kawałek z ostatniej płyty, a później nastąpił moment na który zapewne mnóstwo osób czekało jak… kogut na ziarno. „Rooster” wprowadził wszystkich na kilka minut do grunge’owego nieba. Do tego oświetlenie było w kolorach żółtym i niebieskim. Przypadek? Nie sądzę. Chociaż uczciwie należy wspomnieć, że muzyk ani razu nie odniósł się do sytuacji za naszą wschodnią granicą, a obecnie to jednak ewenement na polskich koncertach zagranicznych wykonawców. Eltonowskie „Goodbye” zakończyło ten fantastyczny występ.

 

Alice In Chains na żywo widziałem dwa razy, Cantrella raz i z całkowitą szczerością muszę napisać, że lepiej Cantrell wypadł solo. Mam wrażenie, że więcej w tym koncercie było radości z grania, a Puciato na scenie daje zdecydowanie więcej zespołowi niż Duvall.

Można się było początkowo zastanawiać czy to nie będzie odrobinę występ cover bandu i pewnie w jakimś stopniu można by było podnieść taki zarzut – na dwadzieścia utworów, aż dziewięć to jak nie patrzeć, niekoniecznie utwory z solowej twórczości Cantrella. Niemniej ten ponad półtoragodzinny koncert był bardzo pozytywnym doznaniem i przyznam, że dostałem więcej niż oczekiwałem. Szczególnie, że pod względem nagłośnienia również było nadspodziewanie dobrze. Podsumowując był to naprawdę udany gig, a ja znowu, dzięki muzykom i organizatorowi wydarzenia Metal Mind Productions, poczułem się jak licealista we flanelowej koszuli.

 

Mariusz Jagiełło

 


 

Kliknij i obserwuj nasz fanpage👉 bit.ly/Nasz-Facebook1

Kliknij i obserwuj nasz Instagram 👉  bit.ly/nasz-instagram1

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Ten post ma 2 komentarzy

  1. Anna

    Zgadzam się z prawie wszystkim oprócz kwestii nagłośnieniw wg mnie byli fatalne, a stałam zarówno z tyłu na początku koncertu, a pod koniec w trzecim rzędzie. Słyszałam bardziej ludzi niż wokale,a pod koniec sprzęganie bardzo przeszkadzało w odbiorze. Mimo to koncert był super, a przede wszystkim, podpisuje się w 100% pod tym co napisałeś o Gregu, uwazm że jest o niebo lepszy niż Duvall. Recenzja w punkt! 🤟

  2. witek

    taaak nagłośnienie to była masakra…nawet krzyczeliśmy z kolegą w kapeluszu do akustyków 🙂 niezwykłą podróż sentymentalna
    co do grega i duvale…. nikt nie zastapi Layna….wszyscy są do dupy

Dodaj komentarz