IKS

„Jeden gniewny człowiek”, reż Guy Ritchie, Kino

jeden-gniewny-czlowiek-film-recenzja

Na wstępie muszę Wam coś wyznać. Nigdy nie byłem fanem Jasona Stathama. Nie jarają mnie zbytnio serie typu „Niezniszczalni”, „Szybcy i wściekli”, „Mechanik”, „Adrenalina” albo „Transporter”. W mojej opinii najlepsze filmy, w których wystąpił, to „Porachunki” i „Przekręt” Guya Ritchiego. To właśnie ten reżyser odkrył go i wypromował. Teraz, po latach, panowie ponownie nawiązali współpracę przy produkcji „Jeden gniewny człowiek”. Efekt jest dla mnie bardziej niż zadowalający.

W przeciwieństwie do wspomnianego Stathama, Guya Ritchiego lubię bardzo, chociaż nie wszystkie jego obrazy jednakowo. Po mega sztosowych „Porachunkach” i „Przekręcie”, Ritchie miewał gorsze i lepsze okresy. Jego wersje przygód Sherlocka Holmsa, Króla Artura czy też disneyowski „Aladyn” były jedynie zadowalające. Do naprawdę wysokiej formy powrócił w „Dżentelmenach”. Wyglądało na to, że reżyser najlepiej czuje się w przedstawianiu losów londyńskiego półświatka. Ritchie jednak po raz kolejny zaskoczył. Nie zafundował nam kolejnej komedii kryminalnej, a postawił na pełen zwrotów akcji film sensacyjny. Oj, nikt w trakcie jego oglądania nie powinien się nudzić.
 

„Jeden gniewny człowiek” to najbardziej „amerykański” ze wszystkich dotychczasowych dzieł Ritchiego.

Porzucamy więc Londyn, a nawet stary kontynent, i przenosimy się do Los Angeles. Najważniejszym elementem osi czasu, w której rozgrywają się wydarzenia, jest napad na furgonetkę przewożąca duże ilości mamony. W wyniku napadu ginie dwóch ochroniarzy i jedna osoba postronna. Po kilku miesiącach od tego wydarzenia do firmy, która organizuje konwoje i odpowiada za transport setek milionów dolarów tygodniowo, zostaje zatrudniony H (Jason Statham). Facet jest małomówny, nie szuka przyjaciół, ale rewelacyjnie sprawdza się w swoim fachu i okazuje się nie lada twardym skurwielem. Nie jest też oczywiście tym, za kogo biorą go współpracownicy, w tym Bullet (Holt McCallany), Dave (Josh Hatnett), Dana( Niamh Algar) oraz szefostwo m.in. Terry (Eddie Marsan).
 

Film podzielony jest na cztery części, a każda portretuje wydarzenia w trakcie napadu, przed i po nim.

Pokazane są one z perspektywy różnych osób. W poszczególnych częściach dowiadujemy się kim jest H, dlaczego zatrudnił się jako konwojent, kto odpowiada za napad oraz jak finalnie kończą się losy głównych bohaterów. Nie będzie zbyt dużym spoilerem jeśli zdradzę, iż główny bohater finalnie skonfrontuje się z grupą ludzi odpowiadającą za napad na furgonetkę. Nie zdradzę kim są. Jednak mogę napisać, że głównymi jej członkami są Jackson (Jeffrey Donovan) oraz Jan (Scott Eastwood). W filmie przewija się również Andy Garcia jako Agent King, ale jego rola w wydarzeniach nie jest nazbyt znacząca.
 

„Jednego gniewnego człowieka” można w pewnym sensie porównać do „Gorączki” Michaela Manna.

O ile jednak film Manna stawia na psychologiczne aspekty postaci i ich rozgrywki, o tyle film Ritchiego to czysta akcja i kawał buzującej adrenaliny. Twórca nie zagłębia się zbytnio w psychologiczne niuanse. Nie stawiałbym jednak tego jako zarzut. Brytyjski reżyser nigdy nie grzeszył subtelnością, dlatego i w tym filmie mamy do czynienia głównie z aspektem rozrywkowym. Film jest brutalny i naładowany przekleństwami – co nie powinno dziwić, skoro toczy się w praktycznie męskim środowisku. Obecne są też elementy humorystyczne, chociaż nie w tak dużej ilości jak chociażby w „Dżentelmenach”. Warto również wspomnieć, iż obraz jest bardzo swobodnym remakiem francuskiego filmu „Konwojent” z 2004 r. Więcej jest chyba jednak różnic, niż podobieństw.
 

Genialne są w tym filmie zdjęcia, za które odpowiada Alan Stewart.

Ritchie i Stuart współpracują ze sobą od lat i doskonale wiedzą, jaki chcą uzyskać efekt. Już pierwsza scena filmu, pokazująca napad z perspektywy osób siedzących w furgonetce, to prawdziwy majstersztyk. Oglądając te pierwsze minuty czułem się, jakbym był dodatkowym pasażerem. Piorunujący efekt, który pozwolił, aby tętno od samego początku osiągnęło odpowiedni poziom. Dramaturgię filmu bardzo dobrze uzupełnia również muzyka, skomponowana przez Christophera Bensteada. Facet wzorował się trochę na ścieżce dźwiękowej „Jokera”. Jednak inspiracja nie jest niczym złym, a liczy się zacny efekt.
 

Statham nie uchodzi za jakiegoś wybitnego aktora, niemniej trudno wyobrazić sobie kogoś innego w roli H. Zagrał w typowy dla niego sposób – mało gada, dużo działa.

Dwadzieścia lat temu zapewne tę rolę dostałby Bruce Willis. Żyjemy jednakże w czasach, gdy Willis rozmienia się na drobne, więc w jego buty wszedł Statham. I w tym przypadku sprawdził się bez zarzutów. W „Jednym gniewnym człowieku” nie ma żadnych fajerwerków aktorskich. Trudno kogokolwiek wyróżnić, a jedyną istotną ciekawostką jest, iż wspomniany przeze mnie Scott Eastwood to syn „Brudnego Harry’ego”.
 

„Jeden gniewny człowiek” niekoniecznie zadowoli też widzów oczekujących dzieł w stylu Almodovara lub pogłębionej dramaturgii czy też psychologii.

Film Ritchiego, to bardzo dobrze zrobione kino gatunkowe, przede wszystkim stawiające na rozrywkę. Reżyser postawił swój stempel jakości na kolejnym, dotąd niezbadanym przez siebie, obszarze filmowym. Gość ma zwyżkę formy i niech ją utrzymuje jak najdłużej. A ja wszystkim lubiącym w kinie adrenalinę oraz obrazy ociekające testosteronem polecam ten kawał dobrze zrobionej sensacji.
 
Ocena (w skali od 1 do 10) 8 furgonetek
🚚🚚🚚🚚🚚🚚🚚🚚
 
Mariusz Jagiełło
IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz