IKS

Foo Fighters – Medicine at Midnight

foo fighters medicine at midnight recenzja muzyka sztukmix

Ah, nowa płyta Foo Fighters! Powinienem skakać z radości naładowany wysokooktanowym rock n’ rollem spod znaku Dave’a Grohla. Tegoż samego Dave’a Grohla, który bębnil w Nirvanie, Queens of the Stone Age, Probot, Them Crooked Vultures. Ba, kilka razy zagrał też z Pearl Jam. Cool gość! Zazwyczaj płyty Foo Fighters też są w dechę. Pełne energii, gitarowych riffów i grzmiących uderzeń w talerze perkusyjne. Nie mogę jednak przestać mieć wrażenie, że to wszystko trochę na pokaz.

Na „Medicine after Midnight” Foo Fighters przeszarżowali. Dostaliśmy zbiór utworów, które nie łączą się ze sobą w żaden sposób. I to byłoby nawet do przełknięcia. Gorzej, że te utwory nie kleją się nawet w obrębie samych siebie. Tu coś wystaje, tam nutka – lub pięć – za dużo. Powykręcane to, połamane, raz skoczne, raz alternatywne (tak, do ciebie mówię „Shame Shame” – jakaż szkoda, że cały krążek nie jest w tym klimacie!). Otwierające „Making a Fire” potrafi przestraszyć wrzuconym chórkiem nie gorzej niż nocny seans „Egzorcysty” Friedkina. Dalej udziwniony „Cloudspotter” (z hendriksowym intro). W końcu docieramy do mocnego momentu krążka, gdy akustyczny „Waiting on a War” delikatnie zmienia ton, a później utwór tytułowy przenosi nas do świata Davida Bowiego i jego „Let’s Dance”. Pozostałe utwory to – mniejsza lub większa – porażka. „No Son of Mine” zawodzi w kategoriach utworu-rockera, a “Holding Poison” i „Chasing Birds” są tak bardzo niewyraźne, pozbawione formy i mdłe, że nie ma możliwości, by pozostały w głowie słuchacza na dłużej. Zostawione na zakończenie „Love Dies Young” mogę potraktować wyłącznie w ramach nieśmiesznego żartu. Paskudny kawałek.

Dziesiąty studyjny album Foo Fighters to tylko 36 minut muzyki. Bardzo mało treści, zdecydowany przesyt formy. To jednocześnie naturalna kontynuacja syntetycznego brzmienia z „Concrete & Gold”. Tamten album przynajmniej miał fenomenalne „Run”. „Medicine at Midnight” zawodzi w kategoriach eksperymentu, zawodzi również jako album Foo Fighters. Jako słuchacz tęsknię za analogowym „Wasting Light”.

To nie jest zły krążek, są mocne fragmenty (utwór „Medicine after Midnight” niesamowicie wkręca się w głowę), ale coś zgrzytnęło. Nie udało się stworzyć żadnego hitu, a przecież czuć, że zespół chciał zbliżyć się do mainstreamu. Może pójscie drogą objętą przez „Shame Shame” byłoby bardziej inspirujące? A tak, to otrzymaliśmy worek z pomysłami, wręcz z wersjami. Miało być skromnie – wyszło ascetycznie. Nawet ciężko zrzucić winę na pandemię, gdyż wiemy, że większość prac nad krążkiem zakończyła się wcześniej.

Foo Fighters to Dave Grohl. Nie powinno dziwić, że orkiestra zagrała tak, jak kazał dyrygent. Szkoda, że nie słyszę tu radości z muzykowania. Jest tylko uśmieszek. To za mało.

Ocena (w skali od 1 do 10) 5 latających spodków
🛸🛸🛸🛸🛸

Michał Koch

Tracklista:
Making A Fire
Shame Shame
Cloudspotter
Waiting On A War
Medicine At Midnight
No Son Of Mine
Holding Poison
Chasing Birds
Love Dies Young

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz