IKS

Digitalowi hipokryci

anna-rok-digitalowi-hipokryci-felieton

Wiecie, za co nie lubię Świnki Peppy? Za to, że jest paskudną hipokrytką – zjada boczek na śniadanie. Niby nic, a jednak po czymś takim chciałoby się ją zwinąć w rulonik, a potem wrzucić do wielkanocnego koszyczka.

 

Depresja, otyłość, cukrzyca, samotność… co rusz uwielbiani przez nas amerykańscy naukowcy prześcigają się w ogłaszaniu kolejnych punktów na liście chorób cywilizacyjnych XXI wieku. Tylko jakoś niewielu z nich zauważa, że pośród nich czai się jeszcze jedna, nie mniej szkodliwa i zabójcza – nazwijmy ją digitalową hipokryzją. O co tak naprawdę chodzi? Za chwilkę wszystko Wam wytłumaczę, najpierw jednak NIE ugryzę się w swój niewyparzony jęzor i zacznę od tego, że dwa dni temu był 8 marca, a zatem ważny dla wielu Dzień Kobiet. W takim dniu ostatnio dosyć często nawiązuje się do tego, co nam, kobietom, odebrała aktualna władza – wolność wyboru. Okazuje się bowiem, że to nie my mamy decydować o naszych ciałach. Ramię w ramię wyszliśmy na ulicę – kobiety, mężczyźni i dzieci, by walczyć z pewną dosyć oczywistą formą zniewolenia. I co? A g***o – chciałoby się rzec. Prześcigamy się w wymyślaniu haseł na transparenty, skandujemy rzeczownik „wolność” w każdym możliwym przypadku, a tak naprawdę nie zdajemy sobie sprawy z tego, że jesteśmy zwykłymi oszustami. Hipokryzja wylewa się nam uszami. Nie chcemy oto, by politycy o nas decydowali (i słusznie, że tego nie chcemy – co do tego nie mam wątpliwości), ale już nie mamy nic przeciwko temu, że cyfrowy świat trzyma nas w garści tak mocno, że już niemal zaciska nam pętlę na szyi. Z jednej strony walczymy o swobodę, a z drugiej potulnie jak cielaczki rezygnujemy z niej, oddając się w szpony nowoczesnych technologii.

To jest ten moment, kiedy najczęściej pada stwierdzenie, że absolutnie tak nie jest,

bo korzystamy z internetu świadomie, kiedy my chcemy, i że regulujemy wszystko samodzielnie. Otóż moi drodzy – totalny bullshit! Nawet nie zauważamy sposobu, w jaki są zaprojektowane aplikacje oddawane do naszego użytku – ich główne zadanie to przyciągnięcie naszej uwagi, zatrzymanie jej najdłużej, jak się tylko da i zebranie najbardziej wrażliwych danych na nasz temat. Każda, absolutnie każda aplikacja jest po to stworzona. Google wie o nas więcej, niż my sami o sobie jesteśmy w stanie się dowiedzieć. Do tego dochodzi totalne uzależnienie – boimy się wyjść z domu bez smartfonu, kompulsywnie sięgamy po niego niemal co chwilę, by sprawdzić powiadomienia z licznych kont w social mediach. Z reguły odpowiadamy na wiadomości w przeciągu kilku minut, oczekując od naszych rozmówców tego samego. Niektórzy dostają nawet furii, gdy takowej nie otrzymują we wspomnianym czasie. Kładziemy się spać, a jedną z ostatnich czynności jest szybkie przejrzenie sieci, czy aby przypadkiem coś ważnego nas nie ominęło. Budzimy się, a pierwszą rzeczą, jakiej szukamy ręką, jest… telefon. Niektórzy tylko, tacy jak ja, uprzednio próbują wymacać okulary, coby światu stawić czoło w pełnej krasie. I takich przykładów można mnożyć. Sprzedaliśmy się. Sprzedaliśmy naszą wolność myślenia. Pozwalamy sobą sterować.
 

Dlaczego tak emocjonalnie podeszłam do tematu?

Bo przeraziło mnie jedno zdanie mojej córki, które jednocześnie otworzyło mi oczy: „Mamo, nie wyjdę teraz na zakupy, bo telefon mi się rozładował, a bez niego się boję”. Szach mat! Matka potulnie spuszcza wzrok, bo sama, jak gdzieś jedzie, to pierwsze, co sprawdza, to poziom baterii w telefonie – wiecie… musi wystarczyć.
Żebyśmy się dobrze zrozumieli. To nie jest wezwanie do bojkotu cyfrowego świata. To bardziej apel o wyjście poza schemat, o przejście na detoks, by pozbyć się głodu socialmediowego i tego chorego związku z technologią. Ludzkość zapomniała, że to ona ma służyć nam, a nie my mamy być jej wyznawcami. Ten „Kościół” nie powinien mieć wiernych.
 
Ostatnio trafiłam na artykuł autorstwa Natalii Hatalskiej dotyczący eksperymentu, jakiemu się ostatnio poddała – Switching to dumbphone. Nie napiszę Wam, do jakich wniosków doszła, ani nawet na czym dokładnie ów eksperyment polegał. O ironio! Sprawdzicie to sami, bo uwierzcie, że poszła po przysłowiowej bandzie, jak na te czasy. Warto! Naprawdę warto – przeczytać, a i poeksperymentować również.
 

Rzekłam to ja – jeden z licznych digitalowych hipokrytów. Ważne jednak, że od dwóch tygodni będąca na detoksie, czyli na korzystaniu z sieci tylko wtedy, gdy jest mi to naprawdę do czegoś potrzebne.

 

Jeszcze tylko jedna dygresja: moja wspomniana wcześniej córka, uczennica IV klasy SP, ucząca się na informatyce programowania, zapytała mnie, czego ja się na informatyce uczyłam. Odpowiedziałam jej, że za moich czasów to się w liceum zaczynało naukę od wkładania dyskietki do stacji dysków. „Czego?!” – wykrzyknęła.

 
Enjoy life. Offline.
 
PS Kończąc tekst słowem „offline”, spostrzegłam, że Word automatycznie przemienił mi je na „online”…

Anna Rok

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz