IKS

Avatar – „Dance Devil Dance” [Recenzja], dystr. Mystic Production

Magicy z Avatara wracają na parkiet, by zatańczyć z diabłem. Swoim nowym albumem Dance Devil Dance udowadniają, że ich szkatułka muzycznych niespodzianek wciąż jest pełna.  Szwedzki Avatar przez ponad dwadzieścia lat kariery muzycznej dał się poznać jako band, który nie daje się zaszufladkować. Każda kolejna ich płyta jest muzyczną sokowirówką, blendującą dźwięki z różnych bajek. Tradycyjne heavy flirtuje z dancem, deathmetalowe blasty romansują z popem, popem lat 80-tych, który z kolei przechodzi w rock’n’rolla, growling zaś występuje tu w wodewilu. Nie inaczej jest na “Dance Devil Dance” – płycie różnorodnej, ale spójnej. A przede wszystkim bardzo “słuchalnej”. 

 

Muzycy Avatar przyznają, że tworząc nowy krążek bardzo zależało im na powrocie do korzeni ciężkiego grania – zarówno w warstwie kompozycyjnej, jak i produkcyjnej. Na miejsce nagrań wybrali studio położone w sercu szwedzkiej głuszy, a do współpracy zaprosili Jaya Rustona, producenta znanego ze współpracy z takimim markami, jak Stone Sour, Amon Amarth, Mr. Bungle, Uriah Heep, Crobot czy Anthrax. Panowie znali się świetnie, bo Ruston kręcił już poprzednie albumy Avatara – “Avatar Country” oraz “Hunter Gatherer”. Jak twierdzą, w pracach nad “Dance Devil Dance” brała udział dosłownie tylko ta szóstka – zespół oraz producent i realizator w jednej osobie. “Nikogo więcej nie potrzebowaliśmy. Spędziliśmy razem miesiąc, jedząc, śpiąc i oddychając dźwiękami z “Dance Devil Dance” – wspomina zespół. 

 

Jeśli intencją muzyków rzeczywiście była podróż w czasie w poszukiwaniu pradawnego metalowego sznytu, to cóż, eskapada chyba nieco zboczyła ze szlaku… Klasyka gatunku to ostatnie, co wybija się na pierwszy plan. Owszem, nie brakuje tu naprawdę mocnych gitarowych riffów i blastów (“Valley of Disease”, “Clouds Dipped in Chrome”). Nie ma natomiast ani jednego kawałka, który byłby od początku do końca utrzymany w tradycji heavy czy thrash metalu. Nie ma też żadnego, który jednoznacznie przypominałby początki nu metalu. Avatar po prostu ma eksperymentowanie w swoim DNA i trudno oczekiwać, by zespół podążył jednoznacznie wytyczoną muzyczną ścieżką. Na “Dance Devil Dance” niemal każdy numer czerpie z wielu nurtów, a ponieważ autorzy są naprawdę świetnymi aranżerami, to ani przez chwilę nie ma się wrażenia, że coś było klejone na siłę. Metalowa mozaika, jaką udało się stworzyć Szwedom, zaskakuje od pierwszego do ostatniego dźwięku. 

 

Płytę rozpoczyna tytułowy “Dance Devil Dance” – świetny, mocny kawałek, z chwytliwym refrenem, który (założę się) na stałe znajdzie swoje miejsce na koncertowych setlistach Avatara. Tuż za nim wjeżdża “Chimp Mosh Pit”, czyli odjazd w rejony groove metalu, czyli nurtem, z którym Avatar chyba najczęściej flirtuje na swojej nowej płycie. Kolejny “Valley of Disease” to utrzymana w wolniejszym tempie młócka z intensywną pracą bębnów i podwójnej stopy, ale jednocześnie z miejscem na oddech w nieco lżejszym, niemalże radiowym refrenie. Wjeżdżający potem “On the beach” bardzo zaskakuje! Świetny, pokręcony numer łączący groove metalowe riffy z wulgarnymi dance’owymi przelotami. Podobny mariaż słyszymy w innym bardzo dobrym numerze – “Dirt I’m Buried In”, który w chwili pisania recenzji przekroczył już 2 mln odsłuchów na Spotify i jest najchętniej słuchanym utworem z “Dance Devil Dance”.

 

 

Absolutnym zaskoczeniem jest dość krótki, ale niezwykle hipnotyzujący utwór “Train”, gdzie zwrotki zagrane w rytm walca ustępują miejsca ciężkiemu, growlującemu refrenowi. No i niepokojący tekst, w którym pojawia się postać tajemniczego jegomościa w kapeluszu, podróżującego pociągiem z kotem na kolanach… (wszelkie bułhakowowskie skojarzenia mile widziane). Na zakończenie dostajemy wykop w postaci kolaboracji z Lzzy Hale (Halestorm), co do której nie ukrywam, że mam słabość wielką. “Violence No Matter What” to kawałek idealnie skrojony pod możliwości amerykańskiej wokalistki, która stworzyła tu bardzo udany duet z Johannes Eckerström.

 

Po prawdzie “Dance Devil Dance” ma i słabsze momenty. “Gotta Wanna Riot” ma potencjał radiowy i chwytliwy refren, ale całościowo to raczej taki stylistyczny cheap trick. Wspomniane “Clouds Dipped in Chrome” nie oferują wiele poza dusznym, wciągającym intro. A “Hazmat Suit” niby dysponuje szybkością i energią, ale jednak ostatecznie przelatuje nad głowami nie zostawiając w nich po sobie zbyt wiele.

 

Koniec końców szwedzkim kuglarzom po raz kolejny udało się wyciągnąć z kapelusza narwanego królika, gotowego kąsać dłonie każdego, kto wątpi w zasadność crossoverowych nurtów w muzyce metalowej. Jeśli prawdą jest, że w ciężkich gatunkach wszystko zostało już zagrane, to tylko wycieczki w zaklęte rewiry stylistycznych kolaboracji mogą wnieść do niej coś nowego. Niech cię nie bierze cholera, że Avatar nie gra Slayera. Wrzuć na luz i daj się ponieść, bo ta muza naprawdę dobrze buja. 

Ocena [w skali szkolnej 1-6]: 5 królików z kapelusza

🐰🐰🐰🐰🐰

 

Grzegorz Morawski

 

Lista utworów:

  1. Dance Devil Dance
  2. Chimp Mosh Pit
  3. Valley Of Disease
  4. On The Beach
  5. Do You Feel In Control?
  6. Gotta Wanna Riot
  7. The Dirt I’m Buried In
  8. Clouds Dipped In Chrome
  9. Hazmat Suit
  10. Train
  11. Violence No Matter What (feat. Lzzy Hale)

 


 

Kliknij i obserwuj nasz fanpage👉 bit.ly/Nasz-Facebook1

Kliknij i obserwuj nasz Instagram 👉 bit.ly/nasz-instagram1

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz