Wolf Alice, dzięki wyrafinowanemu połączeniu zadziornych riffów i subtelnych, syntezatorowych dźwięków, już wraz z wydaniem debiutanckiego krążka „My Love Is Cool” z 2015 roku nie tylko dali się zauważyć jako zdolni i zręcznie łączący współczesność z tradycją orędownicy rockowego dziedzictwa, ale przede wszystkim z miejsca wpisali się w muzyczny krajobraz najciekawszych rockowych zespołów naszych czasów.
Na swojej najnowszej, trzeciej już płycie „Blue Weekend”, na którą przyszło nam czekać cztery lata, brytyjski zespół znów czaruje niezwykłą fuzją bajecznych gitar i pełnych anielskiej głębi muzycznych przestrzeni, zwracając się tym razem ku bardziej stonowanym brzmieniom. Zachowują jednak swój unikalny styl, który przede wszystkim dzięki przecudnej urody wokalowi, rozpoznawalny jest od pierwszej nuty.
Płytę rozpoczyna delikatne szarpanie strun gitary, które nie zwiastuje jednak mocniejszego, rockowego rozwinięcia, akustyczne wprowadzenie w nastrój krążka.
Zaledwie dwuminutowe „The Beach” jest niczym orzeźwiające zanurzenie w zimnej wodzie w upalny dzień. Narastający ku wzniosłej końcówce wstęp album niesie przede wszystkim kojąca siła wyjątkowego głosu wokalistki Ellie Rowsell, który łączy w sobie zarówno rockową moc, jak i ulotny, hipnotyzujący wręcz koloryt. To w jakich klimatach utrzymana będzie cała trzecia płyta Wolf Alice świetnie zdradza kolejna kompozycja „Delicious Things” – kojący głos Ellie Rowsell spotyka muskane delikatnie gitary, które tworząc bogate muzyczne tło, zdradzają inspirację psychodeliczną tradycją, zarówno klasyków wysmakowanego dream popu, jak i shoegazowe wpływy zespołów spod znaku Slowdive czy My Bloody Valentine.
Od samego początku fani aksamitnego i nieco oderwanego od rzeczywistości sennie gitarowego grania mogą czuć się zaproszeni na muzyczną ucztę,
z której garściami chłonąć można ulotny nastrój i mgiełkę cudownej tajemniczości. Jakby wyjęty muzycznie z połowy lat 90., chwytający alternatywną siłą „Lipstick on the Glass” (o dziwo nie jest to cover Maanamu) przynosi nie tylko przebojowy, chwytający od pierwszego przesłuchania refren, ale też rozgrzanie nastroju w pełnym namiętności tekście, wyśpiewanym z iście uwodzicielskim zadziorem.
Fanów pierwszych dwóch płyt Wolf Alice z pewnością ucieszy obecność na najnowszym krążku szybkiego powrotu do buntowniczego oblicza zespołu.
Taki jest właśnie gitarowo brudny przesterowany „Smile”, gdzie spotykają się dwa żywioły zamknięte w pełnym żarliwości i zwady głosie liderki zespołu, która z łatwością lawiruje na granicy między konkretem a subtelnością. Mocniejsze uderzenie w pełni przejmuje kontrolę w wiernym najlepszym punkowym tradycjom „Play The Greatest Hits”, gdzie wykrzyczane przez Rowsell słowa szatkowane są przez rwane od szybkich riffów gitary. Te dwa momenty są jednak prędkimi wycieczkami w bardziej rozzłoszczone muzycznie rejony, gdyż dalej płyta płynie już w nadanym przez początek tempie. Kompozycje są jednak utrzymane na tak równym poziomie, że całość albumu prezentuje się wyśmienicie.
Nie brakuje tu również zmian nastrojówi muzycznej stylistyki, zanurzonych ciągle w gęstym sosie alternatywnej błogości.
Lekkie i letnie „Safe From Heartbreak (if you never fall in love)” urzeka zmyślnością instrumentalistów i wokalną finezją Ellie Rowsell, która w pewnym momencie śpiewa nawet a cappella, uwydatniając wyjątkową barwę swojego głosu. Z kolei „Feeling Myself” niesie luzacki funkowy vibe i podbite tempo, eksplodujące w pięknej końcówce, podszytej nienachalną, szlachetną elektroniką. Kompletnym powrotem do tak modnych obecnie lat 80. i syntezatorowych brzmień jest za to jeden z najmocniejszych momentów albumu i mój prywatny faworyt „Blue Weekend” – „How Can I Make It OK?”. Zabójczo chwytliwy i urzekająco nostalgiczny, tak jak największe hity ze wspomnianej dekady, zostaje w pamięci najdłużej i trafia w sam środek spoglądającego z uczuciem wstecz serducha.
Kolejny łatwy chwyt i złowienie fanów na modę powrotu do tego co było i dobrze znamy? Nic z tych rzeczy.
Wolf Alice nie zapuszczają się w to morze inspiracji bez butli tlenowej, jaką bez wątpienia jest solidna podstawa wypracowanego już przez kilka lat obecności na scenie autorskiego stylu. Wszelkie wpływy i zakodowane w pamięci utwory przepuszczają przez pryzmat swojej twórczości i nadają mu oryginalny stempel jakości „Wolf Alice”. Zresztą swoją siłę Brytyjczycy udowadniają równie mocną, co początek i cała reszta, końcówką płyty, która znowu skłania się ku spokojniejszym brzmieniom. I choć glamrockowy „The Last Man on Earth” ma przepiękne, przestrzenne rozwinięcie i kłania się nisko w stronę klasyków rocka lat 60. I 70., gdzie liczyła się przede wszystkim bogata melodia i wybijający się blask, to króciutkie i eteryczne „No Hard Feeling” oraz muzyczna klamra w postaci „The Beach II” to malownicza mieszanka stylów obecnych na całej płycie, gdzie główne skrzypce gra błogi klimat, gitarowe pejzaże i kojący wokal.
Wolf Alice wraz ze swoim trzecim krążkiem „Blue Weekend” zaliczają jak najbardziej udany powrót po czterech latach
i potwierdzają swoją mocną pozycję wśród najzdolniejszych i najbardziej interesujących współczesnych zespołów. Pozostają nie tylko wiernymi strażnikami najlepszej gitarowej tradycji, ale też wyrastają na mistrzów nastroju, na których miano w pełni zasługują jak mało kto na dzisiejszej rockowej scenie.
Ocena (w skali od 1 do 10) – 8 wilków
🐺🐺🐺🐺🐺🐺🐺🐺
Kuba Banaszewski
Tracklista:
1. The Beach
2. Delicious Things
3. Lipstick On The Glass
4. Smile
5. Safe From Heartbreak (if you never fall in love)
6. How Can I Make It OK?
7. Play the Greatest Hits
8. Feeling Myself
9. The Last Man on Earth
10. No Hard Feelings
11. The Beach II