Niniejszy album stanowi drugą odsłonę twórczości Yellow Horse. Zespół zadbał o wszystkie aspekty począwszy od brzmienia, na klimacie oprawy graficznej skończywszy. Nie mam narodowych kompleksów, choć umiem odróżniać ten częściej spotykany „zachodni poziom” od naszego rodzimego. W tym kontekście pierwsze wrażenie jest niesamowite! Ale porozmawiajmy przede wszystkim o muzyce, bo to przecież ona jest najważniejsza.
Cóż począć, gdy ciężko jest odnaleźć prawdę w tym, co generuje współczesność? Tak, celowo użyłem sformułowania „generuje”, gdyż coraz mniej dziś kreacji, a coraz więcej sztucznej kompilacji, w dodatku z jedynie śladowym udziałem człowieka. Zespół Yellow Horse na swojej drugiej płycie „Till I Die” macha ręką na niemal wszystko, co dzieje się dookoła, cofa się w czasie i próbuje wydobyć z dawnych dekad to, co nie zostało jeszcze wydobyte. Szczególnie skupia się na latach 60. i 70. XX wieku.
Mówi się, że tego typu wycieczki powinny być przepuszczone przez filtr własnej świadomości artystycznej. Nie chodzi o to, żeby przebrać się w dzwony, zapuścić włosy i stać się kolejnym tribute bandem. Istnieją różne stopnie inspiracji. Można robić to bezmyślnie. Można również podchodzić do tematu kreatywnie. Yellow Horse nie odkrywa Ameryki, ale również nie kopiuje bezrefleksyjnie wzorców z epoki pierwszych lotów na księżyc i wojny w Wietnamie. Można powiedzieć, że wędruje złotym środkiem. Czy jednak owa podróż w czasie jest doskonała i bez żadnych turbulencji?
Dla słuchacza najważniejsze jest to, czy daje się ponieść. Choć proponowany przez zespół pomysł opiera się o konkretny poziom i robi wszystko, by z niego nie schodzić, jako całokształt materiał bywa nierówny. Najlepsze momenty to (moim skromnym zdaniem): „Making Love”, „Pure Evil”, „Fugazi”, „Nobody’s Army”, „Devil For You” oraz utwór tytułowy. Co łączy te utwory? Dwa zasadnicze wektory: konkretny pomysł i konkretna melodia. Zarzutem, jaki mam wobec tego materiału, jest brak większej ilości takich momentów.
Ogromnym plusem jest z kolei to wszystko, co wydarzyło się na linii instrument-konsoleta-rejestrator-postprodukcja- ostateczny odsłuch. Na artystyczną formułę składają się wszak nie tylko charakterystyczne kompozycje, ale również brzmienia, o które dość dokładnie tu zadbano. Mamy nie tylko odpowiednio nagrane gitary (zarówno elektryczne, jak i akustyczne), ale również charakterystyczne hammondowe organy i flet.
Sekcja rytmiczna brzmieniowo nie porywa, ale spełnia swoją rolę. Jest po prostu ok, choć werbel rezonuje zbyt sterylnie jak na standardy „realistycznej podróży w czasie”. Zasadniczy i ogromny plus za drobne producenckie smaczki, które pojawiają się często niespodziewanie, ale działają korzystnie. Jakie? A choćby nawiązujące do „No Quater” Led Zeppelin pianino pojawiające się w „Nobody’s Army”, etniczne bębenki, czy flet zagrany tak by udawać mellotron w „Shining Day”.
Od pewnego momentu płyta zaczyna naturalnie płynąć, skupiamy się na lepszych momentach i dajemy ponieść się ogólnemu zamysłowi Yellow Horse. Jak dla mnie można by było nieco materiał skrócić, wybierając najlepsze fragmenty kosztem tych średnich. Niemniej jednak za koncepcję, brzmienie, okładkę i znaczną część kompozycji proponuję ocenę dobrą z plusikiem w skali 1-6. Bo to ogólnie naprawdę dobra płyta.
Ocena 4,5/6
Dominik Skolimowski
ZAPISZ SIĘ DO NASZEGO NEWSLETTERA WYSYŁAJĄC MAIL NA: sztukmixnewsletter@gmail.com
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: