Kilka tygodni temu, a dokładnie 12 sierpnia, piąty studyjny krążek Metalliki obchodził swoje 30 urodziny. O „Czarnym Albumie” napisano już tak naprawdę wszystko. Niewątpliwie, dzięki niemu cięższe brzmienia zostały dostrzeżone przez mainstream, a grupa awansowała do muzycznej ekstraklasy, bez podziału na gatunki. I znajduje się w niej do dzisiaj.
Okrągła rocznica była niewątpliwie dobrą okazję, aby na rynek wypuścić reedycję całości. Oczywiście, w kilku formatach – od „zwykłego”, jednopłytowego wydania aż po wypasiony i limitowany boks, który ucieszy każdego zagorzałego fana. Dodatkowo 10 września w serwisach streamingowych (na wydanie fizyczne musimy poczekać do 1 października) pojawiło się wyjątkowe wydawnictwo „The Metallica Blacklist”. Znajdziemy na niej 53 kowery utworów z „Czarnego Albumu” wykonywanych przez najrozmaitszych wykonawców. Nie brakuje tu tych znanych i lubianych (Royal Blood, Ghost, Corey Taylor czy Dave Gahan), ale jest zdecydowanie więcej artystów, o których istnieniu dowiedzieliśmy się, dzięki tej składance, która w ostatecznym rozrachunku jednak… rozczarowuje.
Doceniam realizację tego przedsięwzięcia, zważywszy że połowa dochodu ze sprzedaży zostanie przekazana na rzecz prowadzonej przez grupę fundacji All Within My Hands, a druga część na organizacje, które wskażą wykonawcy biorący udział w projekcie „The Metallica Blacklist”.
Fajnie, że zaproszono do współpracy artystów z najróżniejszych bajek muzycznych – mamy przecież przedstawicieli rocka, metalu, jazzu, popu czy hip-hopu. Jest tylko jedno „ale” – ogrom materiału, na dłuższą metę, nuży. Nie wszyscy udźwignęli „presję”. Od zawsze powtarzam, że kowery mają tak naprawdę sens tylko wtedy, kiedy dany utwór zyskuje „drugie życie”. Odtwarzanie czegoś w stosunku 1:1 mija się z celem. Mam wrażenie, że znaczna część wykonawców poszła po najmniejszej linii oporu, nagrała własną wersję, niezbyt odbiegającą od oryginału, i na tym ich praca się zakończyła. A nie o to przecież chodzi.
Całe szczęście – są chlubne wyjątki.
Przede wszystkim ukłony należą się formacji IDLES za ich „The God That Failed”. Naprawdę, gdybym ten numer usłyszał przypadkowo, nie znając tytułu i tekstu, to pomyślałbym, że brytyjska kapela wypuściła nowy singiel. Świetnie wypadł Kamashi Washington, który przy współudziale wokalistki Patrice Queen, wywrócił „My Friend of Misery” do góry nogami, oczywiście na jazzową modłę. Doceniam także chłopaków z Flatbush Zombies – ich wersja „The Unforgiven” przenosi nas w odrealnioną przestrzeń. Nie mogę nie pochwalić Sama Fendera, którego „Sad But True” (jedyny numer nagrany „live” na tej składance) po prostu wzrusza. Zostając przy tym samym numerze, słowa uznania należą się St. Vincent – w tym momencie robi się naprawdę zmysłowo. W ogóle, wersje „Sad But True” wypadają najciekawiej. Oprócz dwóch wyżej wspomnianych, nie sposób nie wskazać na Mexican Institute of Sound (sama nazwa powinna wam dać wskazówkę, czego można się spodziewać). Trochę się zawiodłem z kolei na duecie Royal Blood – odegrali całość, bez specjalnego kombinowania.
Nie sposób nie uśmiechnąć się przy „Through the Never” od The HU. Usłyszeć ten tekst po mongolsku? Bezcenne doświadczenie.
Fani szwedzkiej grupy Ghost ucieszy „Enter Sandman” z dołożonymi klawiszami, co sprawia, że ten legendarny otwieracz stał się jeszcze bardziej przebojowy. Jak już jesteśmy przy hitach – „Wherever I May Roam” ma szansę niebawem trafić na… parkiety. A to wszystko za sprawą The Neptunes oraz J Balvina. Na tego typu dyskoteki mogę z czystym sumieniem chodzić. W trakcie słuchania plusa zapisałem także m.in. przy „Of Wolf and Man”, który na warsztat wziął, jako jedyny, folkowy zespół Goodnight, Texas. A jak ktoś lubi pośpiewać to niech odpali „The Struggle Within” instrumentalnego duetu Rodrigo y Gabriela.
Największy „hype” towarzyszył – od chwili zapowiedzi tego wydawnictwa – Miley Cyrus,
która – wraz z zaproszonymi gośćmi (chodzi m.in. o Eltona Johna czy Chada Smitha, perkusistę Red Hot Chili Peppers) 0 zmierzyła się z nieśmiertelnym „Nothing Else Matters”. Wokalistka ma kawał głosu i tym wykonaniem się obroniła. No i jej wspólny występ z muzykami Metalliki podczas niedawnego programu „The Howard Stern Show” wypadł zdecydowanie lepiej niż słynna kolaboracja z Lady Gagą w ramach rozdania nagród Grammy.
Tak jak już wspominałem, „The Metallica Blacklist” to 53 utwory, co daje nam łącznie cztery godziny muzyki, które – w wersji fizycznej – zostaną rozłożone na cztery płyty.
Wykonawcy najchętniej, co raczej nikogo nie zdziwi, sięgali po te najsłynniejsze utwory – „Enter Sandman”, „Sad But True” czy – przede wszystkim – „Nothing Else Matters” (12 wersji!). Ciężko przez to wszystko przebrnąć – jedynym wyjściem jest „mieszanie” kolejności albumowej. No chyba, że ktoś z Was, drodzy czytelnicy, jest masochistą i da radę, bez znieczulenia, odpalić po kolei, jeden po drugim, wszystkie odsłony „NEM”. Jeśli znajdzie się taki odważny, to… ma zapewniony ode mnie dozgonny szacunek.
Wydaje mi się, że trochę przeszarżowano i nie dokonano odpowiedniej selekcji materiału.
Naprawdę lepszym pomysłem byłoby wypuszczenie w świat 12 najciekawszych kowerów (każdy utwór w jednej wersji). Intrygujących aranżacji na „The Metallica Blacklist” bowiem nie brakuje. Większość to jednak wersje niekoniecznie przekonujące. W takim wypadku, pozostaje nam tylko stworzyć na Spotify (czy innym serwisie udostępniającym legalnie muzykę) własną playlistę z najlepszymi momentami. Ja już tak zrobiłem i zdecydowanie tego ruchu nie żałuję…
Ocena (w skali od 1 do 10) 6 węży
🐍🐍🐍🐍🐍🐍