IKS

Theodicy – “Torture of Industry” [Recenzja], dystr. Solid Rock PR

theodicy-torture-of-industry

Zejdźcie z drogi. Nadjeżdża niemiecki walec. Nazywa się Theodicy. Zmiażdży wam kości, pogruchocze czaszki i przemieli na paszę dla świnek. Kwiiiiiiik! Lubisz Facebooka? Nie? To świetnie, bo połączysz się w bólu z podmiotem lirycznym intra do trzeciej płyty Theodicy. Nie wiadomo właściwie dlaczego, ale ktoś tam strasznie krzyczy, że nienawidzi cholernego fejsa i jego stwórcy, Marka F*ck*n Suck-my-dick-erberga. Ale to tylko kilka sekund. Po krótkiej hejto-inwokacji spadają na nas pierwsze dźwięki deathmetalowej młócki, podanej w lekko grindcorowym sosie i okraszonej, pardon, legendarną niemiecką brutalnością.

Panowie z Theodicy to już wyjadacze deathowej sceny zza Odry. Wydany 1 lipca 2022 roku “Torture of industry” to już ich trzeci krążek. Wcześniejsze, wydane odpowiednio w 2012 i 2017 “Cost of War” i “I am war” pokazują, że zespół ma świadomie obrany kurs, z którego raczej nie zbacza. I jest to kurs, jak zresztą wskazują nazwy poprzednich wydawnictw, raczej niezbyt pacyfistyczny. Muzyka Theodicy balansuje gdzieś na krawędzi klasycznego deathu i grindcoru, z wyraźnymi ciągotami do niespiesznych temp i chwytliwych riffów. Te zaś stoją na naprawdę wysokim poziomie. Są posępne, wściekłe, ale jednocześnie bujają. Pozostają w określonym klimacie, świetnie współpracują z bitem, a przy tym nie nudzą się.

 

Zespół sam chętnie porównuje się do Bolt Thrower i Six Feet Under, czyniąc to zresztą nie bezpodstawnie. Z pierwszym z wymienionych bandów podobieństw jest bez wątpienia najwięcej. Nie tylko w grze, ale też w pomyśle realizacyjnym – czuć jak bijak stopy perkusyjnej po prostu rozsmarowuje kolejne uderzenia na naciągu, a każdy taki cios jest jak konkretny kopniak w trzewia. Six Feet Under słychać tu rzadziej, choć mamy tu w niektórych numerach charakterystyczny groove, którym świetnie potrafi rozkręcić kapela Chrisa Barnesa. Ja szczerze mówiąc bardziej niż SFU dostrzegam podobieństwa do Cattle Decapitation. Skojarzenie wywołane z jednej strony rzewnymi pochodami melodycznymi, dającymi co jakiś czas wytchnienie do wszechogarniającej młócki, ale też barwą growlu growling wokalisty Theodicy. Trzeba przyznać, że jest on bardzo tłusty i drapieżny. O wiele więcej w nim mocy niż w tym, co dziś zostało z głosu byłego frontmana Cannibal Corpse.

 

Miks płyty odbył się Neiße Rauschen Studio i podjął się go członek zespołu – Patrick. Nad masteringiem czuwał natomiast Jürgen Lusky, który w przeszłości współpracował między innymi z takimi zespołami jak Angra, Crematory i Pink Cream 69. Produkcja brzmi bardzo surowo, co ma swoje plusy dodatnie i ujemne. Raczej zawiedzeni będą fani ciętych brzytwą faktur brzmieniowych, charakterystycznych dla nowej fali ciężkich brzmień. Tu nic nie jest wycyzelowane, nie ma mowy o brzmieniowej higienie i selektywnym soundzie. Jest za to żywioł i spuszczony ze smyczy demon śmierć metalu w swojej własnej, obleśnej osobie. Komuś może natomiast przeszkadzać, że gitary rytmiczne momentami sypią piachem, solowe zaś czasem za bardzo wychodzą na przód. A jednak płyty słucha się po prostu z przyjemnością. Ostatnio w jakimś wywiadzie Nergal, zapytany, czy wpadły mu w oko jakieś młode zespoły metalowe, odpowiedział, że nie przepada za nowymi produkcjami metalowymi, bo są zbyt sterylne. Ja się generalnie z tym zgadzam, że gdzieś chyba muzycy się trochę zagubili w pogoni za idealnym brzmieniem. Stare nagrania kochamy przecież również właśnie za to, że tu coś sprzęga, a tam coś trzeszczy. Theodicy postanowiło pozostać w zgodzie z naturą, co pozwoliło muzykom wyłuskać prawdziwą brutalność gatunku.

 

Warto jeszcze zwrócić uwagę na oprawę graficzną albumu. W tym obszarze, podobnie jak w warstwie muzycznej, zespół również wykazuje sporą konsekwencję. To kolejny album, którego okładka zdobi dzieło w stylu black&white gore, czy, jak ktoś woli, ręka noga mózg na ścianie bez koloru. Okładkę, jak i całą oprawę graficzną przygotował basista zespołu – Milan. Członkowie niemieckiego bandu są zatem samowystarczalni – płytę też wydali własnym sumptem.

 

“Torture of industry” to 12 bardzo sprawnie wykonanych numerów, w których nie zabraknie ani szalonej metalowej “patatajni”, ani grubo ciosanej deathowej młóckarni. W zasadzie wszystko tu jest na miejscu, a każdy z muzyków dobrze wie, jak obsługiwać swe narzędzie zbrodni. Jeśli coś mi tu przeszkadza, to powtarzalne patenty gitarowe na solówkach. Za nadużywanie pull-offów na najwyższych strunach należą się punkty karne (nie tylko dlatego, że recenzję pisze gitarzysta!). Po prostu, nadużywanie pewnych patentów nie uchodzi płazem.

Nazwa zespołu oznacza teodyceę – gałąź filozofii, która rozkminia zagadnienie: skoro istnieje Bóg miłosierny, to dlaczego pozwala na cierpienie? Panowie z pewnością dokładają swoje trzy grosze do tej dyskusji, nawet jeśli czynią to w specyficznej estetyce. Najwyraźniej jednak Bóg pozwala nie tylko na cierpienie, ale też na to, by ciągle powstawały naprawdę zajebiste albumy metalowe.

 

Ocena (w skaliod 1 do 10) 7 kopów w trzewia

🦿🦿🦿🦿🦿🦿🦿

 

 

Grzegorz Morawski

 

Tracklista:
01. Comment & Conquer
02. From Alive to Skeleton
03. The Truth
04. Raise the White Flag
05. Abscess Human
06. Torture of Industry
07. Rapture
08. Last Strike
09. Resource Desire
10. Hateful World
11. Bread and Circuses
12. Godeater

 


 

 

Kliknij i obserwuj nasz fanpage👉 bit.ly/Nasz-Facebook1

Kliknij i obserwuj nasz Instagram 👉 bit.ly/nasz-instagram1

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz