..wątpliwe, by ktokolwiek zaprzeczył oczywistej oczywistości, że muzycy z The Winery Dogs charakteryzują się wysoką produktywnością i sporym artystycznym zaangażowaniem w różnej maści kooperacje. Dyskografie Richiego Kotzena, Billy’ego Sheehana i Mike’a Portnoya to obszerne katalogi projektów zrealizowanych w ramach wielu zespołów, jak i solo. Dziś w kilku zdaniach opiszę jeden z nich, na realizację którego przyszło fanom czekać osiem lat. Mowa o „III” z repertuaru The Winery Dogs.
Przepis na zespół jest prosty. Trzech muzyków o niezwykłych talentach i doświadczeniach stanowi niezłą kulinarno-laboratoryjną mieszankę. Ich pomysły, choć na pozór zwyczajne i pospolite, w połączeniu często dają niekonwencjonalny efekt, do którego ucho chętnie chce wracać.
Pierwsze skojarzenia, których doświadczamy w czasie słuchania, to typowy melodyjny hard rock, momentami rozszerzony o popowe nuty. Czy to coś złego? Myślę, że nie, gdyż każdy z nas lubi czasami potupać do klasyki gatunku z lat osiemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych. Ale jest tu coś charakterystycznego dla tego tria, a mianowicie brzmienie. Momentami duszne, ciężkie, energiczne, ale przede wszystkim obficie i po brzegi nasączone rytmicznością i wyrazistością. Jako wytrwały wieloletni fan Mike’a Portnoya myślę, że spora w tym jego zasługa i choć może zabrzmi to krzywdząco dla pozostałych, to wiem, że były perkusista Dream Theater powołując The Winery Dogs, po raz kolejny poszedł na układ z diabłem. I po raz kolejny wyszło mu to na dobre, w sumie fanom też.
Każdy utwór prezentowany na płycie malowany jest trwałym kolorem o nienagannym smaku. Tradycyjne formy wypełnione są po brzegi treściwymi strukturami, co potwierdza, że formuła i forma zespołu są wciąż mocne, żywe i pełne indywidualności każdego z członków. Rockowy groove, momentami grunge’owa iskra i intensywność otwierającego duetu „Xanadu” i „Mad World” nie pozostawiają wątpliwości, w jakim kierunku podążać będzie materiał zawarty na „III”. I chociaż „Xanadu” będące singlem jest w mojej ocenie najmniej charyzmatyczne i przyciągające, to bez dwóch wpasowuje się w styl i nie jedzie po zupełnie innych torach względem całego pociągu.
Pojedynek przypominającego karabin maszynowy basu i gadatliwej gitary w „Rise” jest wciągający i nierzadko pirotechniczny jak sylwestrowe eksplozje. A perkusyjne uderzenia Portnoya trzymają w kupie niemal każdy utwór, nie pozwalając na spadek dynamiki, niekiedy nawet przyspieszając sekcję rytmiczną, jak w „Gaslight”. Wspomniany przeze mnie wyżej pociąg w „The Vengeance” z pewnością utrzymuje prędkość kursu, ale do paliwa zostaje dodanych sporo progresywnych i heavy-metalowych dźwięków, które kojarzyły mi się chwilami z innym projektem Portnoya – Sons Of Apollo. Ta kompozycja może wydawać się treściwie cięższa, jednocześnie nie zabiera przyjemności ze słuchania.
Utwór „Pharaoh”, jak można było się spodziewać po tytule, zawiera arabskie motywy gitarowe i szczerze – nie są to moje nuty. Wybijają mnie z koncentracji i powodują, że chcę go zmienić na kolejny na liście. Na uwagę zasługuje natomiast wokal Kotzena. Z łatwością przełącza się między tenorem a falsetem, skraplając wszystko swoją charakterystyczną chrypą. Nie będę podawał skojarzeń, bo na pewno zrobią to inni, ale ciężko byłoby mi wyobrazić sobie kogoś innego przed mikrofonem w ramach tego albumu, chociaż bębniący Portnoy również świetnie sprawdza się w roli drugoplanowego wokalu.
„Lorelei” to jedyny stonowany, bluesowy numer na albumie, który swoim tempem kołysze jak rum Jackiem Sparrowem. Wydaje się to zwodniczo proste – nawet linie gitarowe naturalnie odbijają się echem od snującego się wokalu. I właśnie te elementy sprawiają, że piosenka się wyróżnia, będąc jednocześnie przyjemnym momentem na oddech wśród pozostałych galopujących kompozycji. I wreszcie, zwieńczeniem albumu jest „The Red Wine”, nawiązujące do winnej aluzji w nazwie zespołu. To mariaż spokojnego południowego rocka i brutalnego rock’n’rolla. W ramach jego siedmiu minut można usłyszeć skumulowane doświadczenia każdego z muzyków. Powiedziałbym również, że naznaczony został odrobiną improwizacji, albo takie odniosłem wrażenie podczas odsłuchu. Obstawiam, że koncertowo może swobodnie przekroczyć dziesięć minut, gdy Portnoya, Sheehana i Kotzena poniesie fala.
Osiem lat przerwy wpłynęło dobrze na jakość tego materiału. Zakładałem w ciemno, że Portnoy i spółka nie wydadzą na świat muzycznej tandety i chłamu i uważam, że nie popełniłem w tym założeniu błędu. To solidna dawka hard rocka, w której znajdziemy bluesowe uniesienia, ale i czysto heavy-metalowe gwoździe. To dość wybuchowa mikstura, choć co do zasady nieodkrywcza w żadnym calu. Niemniej, dla fanów klasycznego rocka pozycja obowiązkowa do przesłuchania.
Ocena [w skali szkolnej 1-6]: 4 kieliszki amerykańskiego wina
🍷🍷🍷🍷
P.S. Mała ciekawostka z serii niepotrzebnych nikomu. Najnowszy krążek The Winery Dogs ukazał się 3 lutego, w dniu urodzin Richiego Kotzena. Skończył tego dnia 53 lata. Ten lew, mimo wieku, naprawdę nieźle ryczy.
Błażej Obiała
Lista utworów:
1. Xanadu
2. Mad World
3. Breakthrough
4. Rise
5. Stars
6. The Vengeance
7. Pharaoh
8. Gaslight
9. Lorelei
10. The Red Wine
Kliknij i obserwuj nasz fanpage bit.ly/Nasz-Facebook1
Kliknij i obserwuj nasz Instagram bit.ly/nasz-instagram1