Pamiętam jakie wrażenie robili na mnie w czasach dziecięcych, mroczni i dziwni fani pewnego zespołu, którego nazwę co prawda umiałam po angielsku wymówić, nawet chyba wiedziałam jak wygląda wokalista ale nie znałam ani jednej piosenki. Fani nosili dziwne fryzury, mieli smutne i zdołowane miny oraz sprane t-shirty z napisem The Cure. Nigdy się nie uśmiechali a z ich twarzy i zachowania biła melancholia i powściągliwość. Wszystko razem roztaczało aurę tajemniczości, rozpalając wyobraźnię dziecka żyjącego w szarych czasach PRLu. Biorąc pod uwagę fakt, iż urodziłam się w roku wydania przez The Cure swojej pierwszej płyty, minęło od tamtego czasu wiele lat, ale jedno się nie zmieniło. Robert Smith wraz z zespołem mają się świetnie, czego dowodem był piątkowy, niesamowity koncert w łódzkiej Atlas Arenie.
Po opiniach krążących po necie (i setlistach Kopenhaga/Kraków) spodziewałam się udanego i dobrego, klimatycznego koncertu. Trochę melancholijnego, raczej statycznego, z nastawieniem na słuchanie, czasem przerywane bardziej dynamicznymi hitami ale tak nie za bardzo energetycznymi, w końcu Robert Smith ma już swoje lata a wulkan energii naturalną koleją rzeczy, wygasł. Ale to co dostaliśmy na piątkowym koncercie, było naprawdę miłym prezentem, nawet dla tych, którzy mieli przyjemność oglądania zespołu dzień wcześniej w Krakowie. Obawiałam się trochę, że po wcześniejszym koncercie, zespół może być trochę zmęczony – co byłoby naturalne biorąc pod uwagę, że grają dzień po dniu.
Setlisty na trasie koncertowej były podobne – mix utworów z całego dorobku muzycznego The Cure, przy czym zdecydowanie wyróżniał się koncert krakowski gdzie zespół zagrał najwięcej bo aż sześć kawałków z „Disintegration”, albumu uważanego za najlepsze dokonanie zespołu. Jednocześnie również jednego z najbardziej melancholijnych i smutnych w całej dyskografii. Podczas łódzkiego koncertu usłyszeliśmy tylko cztery kawałki z tego ulubionego przeze mnie albumu, więc może właśnie ten brak paradoksalnie przyczynił się do bardziej pogodnej atmosfery w łódzkiej Atlas Arenie.
Pierwszymi słowami zaśpiewanymi na rozpoczęcie koncertu przez Roberta Smitha były słowa „this is the end..” i to bynajmniej nie w coverze Doorsów a w kawałku „Alone”, który otwierał łódzki koncert. Przez ponad 40 lat swojego istnienia, the Cure zmieniało stylistykę swoich utworów, skacząc płynnie między punkowym debiutem, New Wave, melancholią i mrokiem po to żeby zaraz zaskoczyć fanów albumem rockowym. I taki był również piątkowy występ w łódzkiej Atlas Arenie. Podobnie jak na poprzednich koncertach z trasy, prócz części głównej, zespół zagrał 2 bloki bisowe, przy czym słowo „bis” lub nawet angielskie „encore” jest tu mało adekwatne, biorąc pod uwagę ilość zawartych w nich utworów (a było ich 9). Podzielenie koncertu na 3 części (część główna i 2 bloki bisowe) pozwoliło skutecznie podgrzewać atmosferę na tym 2,5 godzinnym wydarzeniu. Mieliśmy więc i blok taneczny i blok melancholijny, były mocniejsze uderzenia, mniej znane utwory i znane hity.
Poleciało więc na samym początku spokojne „Pictures of You”, klasyk „Lovesong”, „Cold” i kilka innych utworów, następnie cała hala rozświetliła się ogniście na czerwono a publiczność jednocześnie usłyszała i zobaczyła na wielkim ekranie, perkusistę Jasona Coopera grającego „Burn”. To wejście było naprawdę mocne, a wrażenie niesamowite. Stopniowo perkusja cichła, szczególnie gdy do głosu (dosłownie i w przenośni) doszedł Smith. Jednak do końca utworu Cooper był główną gwiazdą, a rytm perkusji nadawał ton reszcie muzyków, pozostawiąc ich z premedytacją trochę w tle. Zaraz po „Burn” usłyszeliśmy „Fascination Street” oraz „Walk”, jeden z moich ulubionych kawałków The Cure z serii tych bardziej tanecznych, tutaj zagrany koncertowo z mniejszym udziałem klawiszowca, przez co trochę stracił swój ejtisowy urok. Zresztą to nie jedyny utwór zagrany bardziej dojrzale niż na albumie. „Play It Today” oraz „39” na albumie nie robiące na mnie większego wrażenia, tutaj wybrzmiały ciężej i zupełnie inaczej. Wersje na żywo tych utworów podobały mi się o wiele bardziej . Zresztą na koncercie w Łodzi podobało mi się dosłownie wszystko, ponieważ ten koncert nie miał absolutnie żadnych słabych punktów. Muzyka rządziła emocjami z godną podziwu wirtuozerią.
Po stopniowym wyciszaniu w części głównej koncertu, zakończonej wspomnianym wyżej, nowym utworem „Endsong”, muzycy zeszli ze sceny po to, żeby za chwilę powrócić i zagrać na bis kolejne 4 kawałki. Od ostatniego utworu z tego bloku „A Forest”, zaczęła się najlepsza część ich występu. Drugi bis rozpoczęło fenomenalne „Lullaby”, kołysząc wypełnioną prawie po brzegi 10 tysieczną halę Atlas Areny, ale fanom zgromadzonym na łódzkim koncercie nie dane było odetchnąć bo zaraz usłyszeli najbardziej znany hit zespołu „Friday I’m In Love”. Ten wpadający w ucho, lekki i pogodny kawałek, będący dokładnym zaprzeczeniem całej twórczości The Cure, jest doskonałym przykładem na to, żeby nie oceniać zespołu po jednym kawałku. Nawet jeśli to jest najbardziej znany hicior. I kiedy już się wydawało, że można już iść do domu, z głośników poleciał jeden z moich ulubionych utworów „Close to Me”, podczas którego Robert Smith odłożył gitarę i przeszedł się przez całą długość sceny, śpiewając do fanów zebranych nawet po jej bokach. Nie muszę dodawać, że tak bliski kontakt z panem Smithem był dla wielu, w tym dla piszącej te słowa, niezapomnianym przeżyciem. Występ kończyły zaśpiewane znowu z gitarą w ręku, znane i lubiane „In Betweeen Days”, „Just Like Heaven” oraz finałowe “Boys Don’t Cry”. Gdy wybrzmiały ostatnie dźwięki, Smith widząc nienasycenie publiczności, pokazał fanom zgromadzonej bliżej sceny, gesty mające pokazać, że jest zmęczony i było już wiadomo, że trzeciego bisu nie będzie.
Dla każdego uczestnika piątkowego koncertu było oczywiste, że główną rolę, prócz muzyki, odgrywa Robert Smith. Postać znana, niektórym wyłącznie z powodu nastroszonej fryzury oraz upiornego, kiczowatego makijażu, ale na pewno mająca w historii szeroko pojętej muzyki rockowej, zasłużone miejsce. Wokalista The Cure mający status gwiazdy, podczas koncertu żartując i uśmiechając się do publiczności, dał się poznać jako niesamowicie ciepły człowiek. W połączeniu z naturalnym luzem jaki prezentował na scenie, skradł serca publiczności. W tym niżej podpisanej. Nie mogę tutaj nie wspomnieć również o jego niewymuszonym śpiewaniu i głosie będącym naprawdę w znakomitej formie. Głosie, który było słychać dzięki idealnemu nagłośnieniu jakiego miałam przyjemność doświadczać z lewej strony sceny, co przy wielu historiach z kiepskim albo wręcz żenującym poziomem nagłośnienia w wielu różnych halach koncertowych, nie jest takie oczywiste.
Widowisko dopełniała, robiąca wrażenie, oprawa multimedialna. Na podstawie większości wyświetlanych slajdów śmiało można by zrobić wśród publiczności quiz „Jaki to utwór The Cure?”. Kora drzew, pajęczyny, latające po ekranie wesołe, czerwone serducha, morze – a to wszystko podane w zupełnie nie mrocznej kolorystyce wielobarwnych, klimatycznych filmów i zdjęć. Wspomnę jeszcze, że na początku tegorocznej trasy, po prawie 20 latach nieobecności, do zespołu wrócił klawiszowiec i gitarzysta Perry Bamonte, w związku z czym na scenie, łącznie z Robertem Smithem, mieliśmy przyjemność oglądać jednocześnie aż czworo gitarzystów.
Prawdziwą perełką dla fanów była jednak okazja usłyszenia nowych utworów, niedostępnych jeszcze nigdzie w sieci. The Cure bije rekordy jeśli chodzi o sprawdzanie cierpliwości swoich fanów. Ostatni album nagrali 14 lat temu. I niby zespół rozpoczął nagrywanie nowego albumu w 2019r. ( Robert Smith w wywiadach mówił, że są nawet 2 albumy stylistycznie różniące się od siebie) ale jak dotąd dostaliśmy tylko roboczy tytuł „Live From the Moon” oraz 4 nowe utwory z możliwością usłyszenia ich jedynie na żywo podczas koncertów tegorocznej trasy: wspomniany „Alone”, „Endsong”„And Nothing is Forever” oraz „I Can Never Say Goodbye” (zagrany po raz pierwszy na trasie w Krakowie), które usłyszeliśmy również podczas piątkowego koncertu. Smutna tematyka zaprezentowanych dotychczas przez zespół nowych utworów, mająca swoje źródło w tragediach rodzinnych jakie niestety spotkały Roberta Smitha (w ciągu kilku lat stracił ojca, matkę i brata) i będąca ich naturalnym odzwierciedleniem, pozwalają przypuszczać, że nowy album na pewno nie będzie wesoły. Martwiących się o stan psychiczny wokalisty uspokoję. Przez całe życie jest z jedną kobietą (teraz już żoną), którą poznał w wieku…13 lat. Tak więc samotność mu na szczęście, póki co, nie grozi.
Występ The Cure był jednym z tych wydarzeń, które będzie się jeszcze długo albo nawet zawsze, pamiętać. Nie spodziewałam się, aż tak dobrego koncertu, a już na pewno nie tego, że przez 2,5 godziny będę się świetnie bawić. Tymczasem po zakończeniu koncertu chciałam więcej. Pozostaje oczekiwanie na nowy album i miejmy nadzieję, związaną z nim nową trasę. Czego sobie i fanom the Cure życzę.
Aneta Ambroziewicz
Setlista:
Alone
Pictures of You
A Night Like This
Lovesong
And Nothing Is Forever
Cold
A Strange Day
Burn
Fascination Street
The Walk
Push
Play for Today
39
Shake Dog Shake
From the Edge of the Deep Green Sea
Endsong
Encore:
I Can Never Say Goodbye
The Hanging Garden
Primary
A Forest
Encore 2:
Lullaby
Friday I’m in Love
Close to Me
In Between Days
Just Like Heaven
Boys Don’t Cry
Kliknij i obserwuj nasz fanpage bit.ly/Nasz-Facebook1
Kliknij i obserwuj nasz Instagram bit.ly/nasz-instagram1
Ten post ma 2 komentarzy
Dobra recenzja i dobrze się czyta biorąc pod uwagę, że to słowa osoby po raz pierwszy widzącej zespół na scenie ;). Jako „stały” bywalec polskich koncertów The Cure mogę tylko potwierdzić, że występ (a nawet oba) były znakomite, Robert w niesamowitej wokalnej formie, która w jego przypadku rośnie z wiekiem. ktoś narzekał, że projekcje do niektórych piosenek były biedne jak na „taką gwiazdę” ale na tym polega urok The Cure – na ich koncertach najważniejsza jest muzyka i emocje a obrazki w tle są tylko dodatkiem.
PS. Disintegration to bardzo dobra płyta i wiele osób od niej zaczyna przygodę z zespołem ale większym komercyjnym sukcesem była Wish a największe dokonania to jednak „stara trylogia” (17 seconds, Faith, Pornography) ale o gustach oczywiście można dyskutować 😉 . Dzięki za fajny tekst, oby do następnego koncertu!
Zachęciłaś mnie do przesłuchania tych albumów o których piszesz, bo znam tylko Disintegration, niestety i radiowe hity