Wokalista The Cult powiedział, że ich nowa płyta bije na głowę wszystko, co się w ostatnim czasie ukazało na rockowym rynku. Ja bym natomiast powiedział, że na głowę to ktoś tu raczej upadł…
Przytoczę w całości, żeby nie było, że wymyśliłem. Tak Ian Astbury zapowiedział nowe dzieło swojego bandu w wywiadzie dla niemieckiego Rock Antenne (tłumaczenie własne).
“Jeśli jesteś fanem muzyki rockowej, to bez naszej nowej płyty się po prostu nie obejdziesz … Nie wydaje mi się, żeby jakieś ostatnie wydawnictwo rockowe mogło się równać z „Under The Midnight Sun”.”
W okresie, w którym wychodzi naprawdę sporo świetnych płyt rockowych, i będąc liderem zespołu mającego, bądź co bądź, najlepsze lata za sobą, wygłaszanie podobnych oświadczeń to wyraz albo nie lada odwagi, albo powtarzanie tanich sloganów reklamowych nakręconych przez wytwórnię. Nie owijając w bawełnę: po tym, co usłyszałem na nowej płycie “The Cult”: raczej to drugie. Panie Ianie, panie Ianie, rano wstań, weź zimny prysznic, przetrzeźwiej trochę. Nie chodzi nawet o to, że nowe dzieło The Cult trudno zestawić z najlepszymi płytami rockowymi ostatnich miesięcy, czy nawet lat. Płyta wypada po prostu blado w jakimkolwiek zestawieniu, nawet z najgorszymi dokonaniami zespołu. Można się zastanawiać, czy została zarżnięta na poziomie kompozycyjnym, wykonawczym, czy realizacyjnym, ale dyskusja ta nadal będzie kopaniem leżącego.
Próbując iść tropem wytyczonym przez odważną zapowiedź wokalisty, zastanówmy się, czego należałoby oczekiwać od dobrej rockowej płyty. Każdy ma swoje kryteria, ale pewnie większość się zgodzi, że kwintesencja rocka to energia, puls, coś co potrafi rozbujać te nasze ludzkie awatary. I choć Cult z płyty na płytę ognia krzesał z siebie coraz mniej, to jednak na ostatnich dwóch płytach iskra się tliła, ba, nawet czasem coś konkretnie z pieca buchnęło. “Born into this” i “Choice of weapon” może nie były napchane przebojami, ale jechały konkretnie. A “Hidden City” miało nawet dość liczne przebłyski wielkiej formy.
“Under the Midnight Sun” to niewypał. Podejrzeń nabrałem już po singlowym “Give me mercy”, który niby udawał rockowy przebój, ale jednocześnie snuł się jak ekshibicjonista w samym płaszczu w sobotnią noc po peronach Dworca Śródmieście. Zamiast zachęcającej, konkretnej linii wokalnej na refrenie, dostaliśmy jakiegoś quazi-swingującego Elvisa z zaświatów. Niestety, jak się później okazało, Astbury pozostał w tych klimatach od pierwszej do ostatniej piosenki. To trochę tak, jakby tygrys dobrowolnie udał się na manicure, uznając, że dzięki temu będzie lepiej walić z otwartej. Nikt nie liczy przecież, że dzisiejsi 60-latkowie będą drzeć się z takim pazurem, jak 40 lat temu. Ale żeby dobrowolnie piłować sobie kły? “Love, love, love” na refrenie przez pół minuty? No brawo, prawie jak Bruce Springsteen.
Koledzy Iana Astbury’ego wraz z nim mocno popracowali nad tym, by “Under the midnight sun” znalazło miejsce na tej samej półce, na której wytatuowani milionerzy trzymają jazzowe kolędy. Billy Duffy to przecież genialny gitarzysta. Jeden z tych starych tytanów wiosła, którzy nie techniką, a feelingiem, świetnymi riffami, brzmieniem i solówkami tworzyli melodie na długo zapadające w pamięć. Na “Under…” gra na pół gwizdka. Dobrych riffów zaproponował jak na lekarstwo, a solówki są przewidywalne i oszczędne. Bębny? Aż trudno wyobrazić, że za zestawem siedział John Tempesta, gość, który przecież nie tak dawno rozwalał system na płytach Testamentu czy Black Label Society!
W warstwie kompozycyjnej, a właściwie aranżacyjnej, sporym strzałem w stopę są tempa utworów. Jakby ktoś celowo tak je poustawiał, żeby nie było ani balladowo, ani z wykopem. Jazda na zaciągniętym ręcznym, bez skojarzeń proszę. No i ta nieszczęsna produkcja… Album zrealizował Tom Dalgety – niekiepski gość w sumie, który na swoim koncie ma współpracę z takimi markami jak m.in. Rammstein, Ghost, Pixies, Opeth, Killing Joke. Coś jednak poszło w złą stronę. Brakuje uderzenia, siły, dosadności w brzmieniu. Zastanawiam się, czy dałoby się kawałki z “Under the Midnight Sun” uratować, gdyby zajął się ktoś inny. Choćby Rick Rubin, który pracował z Cult nad potężnym “Beyond Good and Evil”. Na tamtym nagraniu czuło się dużo powietrza, ale jednak miało ono swój niepowtarzalny ciężar i zadziorność. Problemem “Under..” jest brak charakteru, w moim przekonaniu w dużej części spowodowany nadużywaniem reverbu i delaya. Sam nie wierzę, że to mówię, bo jestem maniakiem przestrzennych efektów. Ale co innego dodać tła, a co innego zupełnie rozmazać kontury brzmienia. A nietrudno o taki efekt, jeśli w materiale muzycznym nie mamy typowego dla rockendrola krótkich, intensywnych uderzeń, a raczej wybrzmiewające w pełni akordy. Wyszedł z tego jakiś głos wołającego na puszczy. Sound jest rozlazły, nie klei się, wszystko jest tłem.
Czy można wyróżnić jakieś numery in plus? Otwierający krążek “Mirror” daje chwilę nadziei przyzwoitym wstępem, ale z każdym kolejnym taktem coraz trudniej było mu utrzymać moją uwagę. Drugi na playliście “A cut inside” też nieźle się zapowiada, ma fajne, pulsujące intro. Refren jest nawet dość chwytliwy, ale brakuje mu energii. Ot, popowa przyśpiewka. Kolejna, “Vendetta X”, to nuda totalna, do przemilczenia. Wspomniany “Give me Mercy” uznałbym chyba najlepszy numer na płycie. Zaczyna się interesującym leadem gitarowym (nawet jeśli to tylko momenty), a na refrenie Astbury co nieco przypomina dawnego siebie, mimo że ciągle mocno zaciąga Elviso-Morrisonem. Outer Heaven nawet intrygująco flirtuje z sekcją smyczkową i gitarą akustyczną, ale niestety dość szybko zrzuca maskę, serwując nam po raz kolejny siermiężne, ni to szybkie, ni balladowe tempo. Znów się to wszystko brzmieniowo nie trzyma kupy, podobnie jak w “Mirror” czy “Vendetta X”, a w dodatku refren wydaje się mocno oklepany. “Butterfly” to już pełnoprawna ballada, w której ponownie dostajemy smyczki i sporo akustycznych partii. O ile w warstwie muzycznej kawałek się broni, to niestety od strony wokalnej Astbury nie zaproponował w nim nic, co choćby na dłużej zapadłoby w pamięć. A solówka Duffy’ego brzmi, jakby ćwiczył do tutorialu B.B. Kinga. Naprawdę, od takiego gitarzysta wymagam więcej niż pięć podciągnięć strun i trzy ograne pochody po domyślnych skalach. W “Impermanence” kapela nieco podkręca tempo, jednak otwarte akordowe granie i melancholijny wokal nie dają szans na to, by konar w końcu zapłonął. Jeśli “Vendetta X” wydawała się nijaka, to “Impermanence” wynosi to pojęcie na nowe poziomy. Idealnie ta nijakość koresponduje zresztą z okładką płyty, zrobioną chyba przez stażystę w paincie… No i wreszcie wieńczący to męczące dzieło tytułowy “Under the Mindnight Sun”. W zasadzie nie jest to zły numer. Powiedzmy, że ma przejmujący bondowski klimat. Brakuje mu jednak jakiegoś punktu kulminacyjnego. Rozkręca się, ale zanim na dobre nabierze rumiańców, nagle się urywa. Jakby ktoś powiedział “dobra, starczy tego, kończymy”. Może i dobrze. 8 numerów, nieco pół godziny grania. Właśnie tyle mieli nam do zaproponowania legendarni rockmeni po 6 latach od wydania poprzedniego pełnogrającego wydawnictwa.
Jeśli to ma być rock, to jest to rock taki… kanapowy. Dla osób lubiących zasiąść na skórzanej sofie, odpalić drogi sprzęt hi-fi i powspominować, jak to się kiedyś w błocie kąpali, a teraz nie mogą, bo są starzy i niedługo umrą. Czy pastwiłbym się tak bardzo na “Under the Midnight Sun”, gdyby nie buńczuczne deklaracje wokalisty? Oczywiście, niczym Wałęsa dolał ognia do benzyny. Ale nawet pomijając PR-owe pierdy, płyta i tak nie się nie broni. I żeby było jasne, jest mi niezmiernie smutno, kiedy piszę te słowa. Bo uważam The Cult za świetny zespół, który wciąż jeszcze ma potencjał, by udowadniać, że rockendrola można grać w starym stylu, ale ze świeżością i energią. Niestety, tym razem moja wiara w brytyjczyków została wystawiona na ciężką próbę. Jasna strona albumu? Chyba tylko taka, że zapomina się o nim dość szybko. Dzięki temu można sobie odpalić “Sonic Temple” albo “Ceremony” i udawać, że nic się nie stało.
Ocena (w skali szkolnej 1-6): 2 płonące konary
🔥🔥
Grzegorz Morawski
Kliknij i obserwuj nasz fanpage bit.ly/Nasz-Facebook1
Kliknij i obserwuj nasz Instagram bit.ly/nasz-instagram1
Ten post ma 4 komentarzy
Świetna recenzja. Widzę, jak cierpiałeś odsłuchując album.
Mam całkowicie odmienne wrażenia, melancholia Love i Sonic Temple połączona z przestrzennym brzmieniem tej pierwszej dało fantastyczny efekt. Do tego świetne riffy, trochę schowane, zgodnie z najlepszymi kanonami lat 80-tych. Czekałem na taką płytę.
Świetna płyta.
W 100% zgadzam się z recenzją płyty. I zaznaczam, że The Cult jest jednym z moich ulubieńców od lat. I również jest mi smutno, bo można było oczekiwać czegoś więcej niż tak krótkiej i tak źle wyprodukowanej płyty. Poprzednia wypowiedź porównuje przestrzenne brzmienie do brzmienia Love??? Nie no ludzie. Ta płyta jest położona przede wszystkim produkcyjnie (kompozycje w miarę ok, nic wielkiego, ale też żenuły jakiejś wielkiej nie ma). Właściwie brzmienie można podsumować znanym panta rei. Dosłownie wszystko płynie. Rozmazane, bez konturu, bez jaja, przymulone i skompresowane.
Nawet mizerna Born Into This brzmiała o niebo lepiej.