IKS

The Black Crowes – „Happiness Bastards” [Recenzja]

the-black-crowes-recenzja

Do The Black Crowes mam sentyment od samego początku. Ich pojawienie się na rynku muzycznym zbiegło się z moimi początkami samodzielnego, świadomego zbierania muzyki. Pierwsze zetknięcie z ich wersją Reddingowego „Hard To Handle”, długonosym i długowłosym chudzielcem z jękliwym głosem, było na tyle silne, że pierwsze trzy płyty są ze mną do dnia dzisiejszego. Energetyczny, odświeżony southern rock, jaki grupa proponowała wtedy wydawał się idealną realizacją klasycznego bluesrockowego grania. Późniejsze ich płyty  straciłem trochę z pola widzenia. Nie do końca odpowiadały mi nieco eksperymentalne jak na formułę zespołu utwory typu „Lickin” czy granie po raz kolejny boogie i shuffle w coraz mniej udanych odsłonach. I w sumie nie zdziwiła mnie trwająca od dłuższego czasu cisza wokół zespołu.

Tymczasem parę lat temu nastąpiła reaktywacja – początkowo wyłącznie w celach koncertowych. A teraz na rynek trafiła pierwsza po 15 latach płyta z premierowym materiałem. Trochę się obawiałem, co to będzie za odgrzewany kotlet. Tymczasem już pierwszy singiel „Wanting and waiting” przywołał ducha „Jealous Again” z debiutanckiej płyty i postawił mnie trochę na baczność. Bo brzmi to naprawdę przyzwoicie. Nie ma co prawda tej gówniarskiej zadziorności pierwowzoru – ale jest jakby dojrzałym przetworzeniem tego co najlepsze w ich muzyce. To bardzo dobra wizytówka albumu: dopracowana i reprezentatywna.

 

 

Z resztą płyty jest podobnie. Rich Robinson nadal potrafi wymyślać świetne riffy, obudować je aranżacjami na dwie gitary oraz organy Hammonda lub pianino. Chris Robinson dodaje do tego mniej lub bardziej wpadającą w ucho linię wokalną, dostarczając przy okazji swoich improwizacji.

Dobrą robotę robią żeńskie chórki, z którymi wokalista wchodzi w dialogi. Po dwóch otwierających płytę rockerach uwagę przykuwa „Cross your fingers” z tnącym riffem gitarowym i wokalem na reverbie. Na chwilę wraca rozbałaganiony zespół z pierwszych lat działalności. Po wspomnianym już singlowym „Wanting and waiting” dostajemy pierwszą z dwóch ballad. „Wilted Rose” zaśpiewana z udziałem Lainey Wilson nadającej utworowi odrobiny country’owej domieszki. Utwór spokojnie obroni się na półce z klasykami „She talks to angels” czy „Bad luck, blue eyes goodbye”. Za to druga w zestawieniu i zamykająca płytę ballada „Kindred friend” wydaje się elementem niepasującym do reszty materiału. Beatlesowskie harmonie podlane brzmieniem pedal steel guitar nie przykrywają po prostu niewybitnej kompozycji. Szkoda, że ta płyta się właśnie tak kończy, bo utwory z drugiej połowy płyty generalnie trzymają poziom narzucony w pierwszych 20 minutach. Rozbrykany „Flesh wound” ma w sobie coś z wariackiego tempa Thick’n thin, a „Follow the moon” pięknie kołysze od początkowego, świetnego skądinąd riffu.

 

 

Teraz trochę uwag realizacyjnych. Głos Chrisa chyba nieco się obniżył i chyba dlatego w mixie został trochę schowany.

Z drugiej strony widać doświadczenie i umiejętne dozowanie charakterystycznych dla niego „dośpiewów”. I jakkolwiek wokal jest nadal wizytówką zespołu, to generalnie wydaje się, że brzmienie jest bardziej zespołowe. To już nie jest Chris i Rich plus reszta. I ta równowaga wychodzi muzyce na zdrowie. Odrębną sprawą jest oprawa graficzna płyty. Okładka jest wyjątkowo brzydka nawet jak na standardy The Black Crowes (a poprzeczka została dość nisko zawieszona przy okazji płyt „Amorica” i „Warpaint”).

 

No i na koniec odsłuchów postawiłem sobie ponownie pytanie: „po co to komu?” A, do diabła z tym! Niech ta muzyka płynie sobie w swoim tempie. Bracia Robinson prochu nie wymyślili – cały czas bawią się tą samą stylistyką. Przeboju na miarę „Remedy” też tu nie ma, więc pewnie rynku nie zawojują. Wydaje się jednak, że tą płytą The Black Crowes odzyskało radość grania. Można przywołać wypowiedź Chrisa z czasów świetności: „Ja komponuję jakbym rozrzucał śmieci, mój brat jakby budował domy. W efekcie powstają domy pełne śmieci.” Śmieci z czasem jakby mniej – panowie nauczyli się porządku – ale konstrukcja nadal solidna.

 

Ocena 4/6

Michał Straszewicz

 

Lista utworów:  Bedside Manners; Rats And Clowns; Cross Your Fingers; Wanting And Waiting; Wilted Rose; Dirty Cold Sun; Bleed It Dry; Flesh Wound; Follow The Moon; Kindred Friend

 

 


ZAPISZ SIĘ DO  NASZEGO NEWSLETTERA WYSYŁAJĄC MAIL NA:  sztukmixnewsletter@gmail.com

 

Obserwuj nas w mediach społecznościowych:

👉 Facebook

👉 Instagram

👉 Twitter

 

 

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Ten post ma jeden komentarz

  1. Anonim

    Świetnie słucha się tej płyty.
    Nie myślałem, że wrócą i jeszcze nagrają płytę.
    Trochę szkoda, że na perkusji nie ma Steve’a Gormana.

Dodaj komentarz