IKS

Sum 41 (+Simple Plan), EXPO XXI, Warszawa, 03.10.2022 [Relacja] org. Live Nation Polska

sum41-simple-plan

W poniedziałkowy, całkiem chłodny wieczór cała sala EXPO XXI na warszawskiej Woli przeniosła się do słonecznej Kalifornii, i to o jakieś piętnaście – dwadzieścia lat wstecz. Co prawda Sum 41 i Simple Plan pochodzą z Kanady, jednak dosyć jednoznacznie kojarzą się z falą kalifornijskiego pop punku.

Od kilku lat sukcesywnie udaje mi się chodzić na koncerty zespołów, których słuchałam mając kilkanaście lat. Good Charlotte, Three Days Grace, Rise Against, a teraz też Simple Plan i Sum 41. Koncerty te budzą we mnie ogromną falę sentymentu i stanowią swoisty wehikuł czasu. Może to nieco zaburzać obiektywizm względem całego wydarzenia, jednak tak bardzo realistycznie jak tylko się da – stwierdzam, że ogromnym plusem doświadczania tych występów po wielu latach działalności zespołów jest to, że zarówno Simple Plan jak i Sum 41 odwalili kawał dobrej roboty, nabrali umiejętności i wzbili się na wyżyny, zarówno pod względem technicznym jak i wokalnym. Teraz naprawdę „dają radę”!

 

Teraz kilka słów o EXPO XXI, która jest chyba dosyć nową lokalizacją koncertową. Dotarłam na miejsce zaraz przed koncertem Simple Plan. Zero kolejek (no oprócz tej do piwa oczywiście). Miejsce jest pojemne i przestrzenne, nagłośnienie dobre, temperatura przyjemna, na początku panował lekki chłodek, dzięki czemu przez całość imprezy było czym oddychać. Świetna organizacja szatni – też zdecydowanie na plus!

 

Zespół Simple Plan zaczął grac punktualne o 20 wchodząc na scenę do motywu z Gwiezdnych Wojen i zaczął z grubej rury – od piosenki „I’d Do Anything“ z albumu „No Pads, No Helmets…Just Balls“ z 2002 roku – zresztą najlepiej znanego albumu mi, jak i chyba większości publiczności. Później nastąpiły „Shut up“ i „Jump“ z kolejnej płyty. Następny „Jet lag“ był mi już nieznany. Nie będę ukrywać, że przestałam ich słuchać dobrych kilkanaście lat temu. Kolejna, mocno popowa piosenka „You’re Love Is a Lie“ uświadomiła mi, że to właśnie płyta Simple Plan z 2008 była ostatnią, której słuchałam. Panowie na szczęście w dalszej części występu wrócili do skocznych hiciorów zbuntowanych nastolatków, czyli „Addicted“ i „Welcome to my Life“ – zaśpiewanych z mocnym udziałem publiczności. Odnośnie publiki widać było, że większość to ludzie mocno po trzydziestce, lub nawet koło czterdziestki. Zapewne pojawili sie w hali EXPO XXI z wyraźnego sentyment do tego rodzaju dźwięków.

 

Trzeba przyznać, że Pierre Bouvier ma naprawdę świetny kontakt z publicznością – jest zabawny, wyluzowany i pełny energii. Wplatał dużo podziękowań po polsku, chyba jednak najbardziej w pamięci zapadnie mi jego „dobzie, dobzie”. Zabrzmiało to bardzo komicznie ale i grzecznie. Tak samo grzecznie (ale już po angielsku) zapytał czy mogą zagrać kawałek „Iconic“ z nowej, dopiero co wydanej dwa miesiące temu plyty „Harder Than It Looks“. Piosenka miała naprawdę świetnego powera i więcej ciężkich gitar niż ich wcześniejsze utwory (po sprawdzeniu wersji płytowej – jest ona jednak o wiele lżejsza). Szczerze mówiąc brzmiało to, jak nowa piosenka Shinedown (którzy zresztą też mają koncert w Warszawie, w przyszłym miesiącu). Bedąc przy nowej płycie – trochę szkoda, że nie zdecydowali się zagrać piosenki „Ruin My Life“, która została nagrana właśnie z Deryckiem Whibleyem z Sum 41. Po tym lekkim ochłodzeniu atmosfery zespół przeniósł całą publiczność na gorącą kalifornijską plaże – zarówno piosenką „Summer Paradise“ jak i rzuceniem publiczności do zabawy wielkich, czarnych piłek. Ta chwila była kwintesencją zespołu Simple Plan, całego koncertu i przyjemności ich słuchania – beztroska, nieco naiwna, ale przenosząca słuchacza w jakieś przyjemne, bezpieczne miejsce. W tym momencie nastąpił punkt kulminacyjny całego show – Kanadyjczycy postanowili rozkręcić publiczność serwując coś co nazwali „party song” będący mashupem trzech piosenek – „All Star“ zespołu Smash Mouth (którą chyba każdy zna jako „piosenkę ze Shreka”), „Sk8ter Boi” Avril Lavigne (to mógł być taki mały inside joke ponieważ Avril to była żona Dereka z Sum 41 ) oraz „Mr Brightside“ zespołu The Killers, który rozruszał chyba wszystkich i zachęcił do głośnego śpiewania wraz z zespołem. Setlistę zwieńczyly utwory „I’m Just a Kid“ – przy której perkusista zespołu zrobił mały stage diving, ubrany w kombinezon i maskę (pandemia!) oraz „Perfect“ w wersji akustycznej, ale nawet to melancholijne wykonanie nie było w stanie już uspokoić ożywionej, podekscytowanej publiki.

 

Simple Plan był bardziej gościem specjalnym niż supportem. Ludzie wyraźnie świetnie się bawili, a zespół wysoko zawiesił poprzeczkę oczekiwań względem gwiazdy wieczoru – Sum 41. Drugi zespół prezentuje mocniejsze, surowsze, bardziej punkowe brzmienie. Deryck Whibley przyzwyczajony jest do prowokowania konkretnych mosh pitów na dużych (jak na nasze polskie, koncertowe realia) festiwalach. Tutaj nie do końca się to udało, panowie jednak mocno się starali. Wrażenie robiła też oprawa wizualna – światła, lasery i buchające płomienie.

Set otworzyły naprawdę grube, energetyczne hiciory – „Motivation“, „The Hell Song“, „Over My Head“ i „We’re All to Blame“ z trzech pierwszych płyt ich dyskografii. Jeśli mogę się w ogóle nazwać fanką tego zespołu to z pewnością najbardziej lubię ich płyty z lat 2001-2004. Dlatego też byłam zachwycona, że to właśnie one dostały najwięcej miejsca w setliście. Piosenki „War“, „Screaming Bloody Murder“ i mashup czterech: „My Direction“, „No Brains“, „Rhythms“ i „All Messed Up“ – zlały się razem z kolejnymi „Underclass Hero“ i „Walking Disaster“. Taka jest specyfika tego zespołu, że jest trochę na jedno kopyto i faktycznie większość utworów jest do siebie dosyć podobna. Miłym zwolnieniem tempa była ballada „With Me“, która przypomniała, że smutne piosenki o miłości również są ich mocną stroną, a „In Too Deep“ (znowu z debiutanckiej płyty) było świetnym wyborem na następny utwór – tutaj śpiewali już chyba wszyscy na sali. Tak samo, jak przy ostatniej balladzie tego wieczora, na którą sama mocno czekałam. „Pieces“ jest chyba jednym z moich ulubionych utworów Sum41.

 

Punkowy cover Queenów – „We Will Rock You“ był dla mnie trochę zbędnym przerywnikiem przed „Still Waiting“. Na bisy poszły „Hooch“, „Mr. Amsterdam“ i oczywiście wyczekiwany przez wszystkich „Fat Lip“, czyli chyba flagowy hymn zespołu. Najlepsze zostawili na koniec. Skakał i krzyczał każdy na sali i było to naprawdę wspaniałe zakończenie tego koncertu. Opuszczałam salę koncertową pełna powera i miłych wspomnień, myśląc o tym, że chętnie by się poszło na imprezę w tym klimacie z tamtych lat!

 

Marta Ziarno

 


 

Kliknij i obserwuj nasz fanpage👉 bit.ly/Nasz-Facebook1

Kliknij i obserwuj nasz Instagram 👉 bit.ly/nasz-instagram1

IKS
Udostępnij i poleć znajomym!

Dodaj komentarz