Wraz z każdym swoim albumem Sufjan Stevens serwuje nam emocjonalny rollercoaster. Niezależnie od tego czy wybieramy się w sentymentalną podróż w rodzinne strony, eksplorujemy swoje introwertyczne, kosmiczne uniwersa, czy podejmujemy refleksje nad zmarłymi rodzicami, jego albumy zawsze poruszają. Jest więc coś w tym, że w tych najbardziej czułych miejscach naszych dusz, Stevens znajduje znakomity punkt wyjścia do artystycznych rozważań. Tym razem nie jest inaczej. Jego nowy krążek, „Javelin”, to czuła opowieść o utracie miłości, tej najbliższej, najdroższej, partnerskiej. Ale to też opowieść o tym jak znaleźć pocieszenie, pamiętając jej najjaśniejsze momenty.
W dniu premiery na Instagramie Stevensa pojawił się post, dedykujący nową płytę jemu partnerowi, Evansowi Richardsonowi, który zmarł pół roku wcześniej. Wpis nie jest jednak ani dramatyczny, ani przygnębiający, a pełen nadziei, afirmacji życia i wdzięczności za wspólnie spędzone chwile. Z naszej perspektywy to coś więcej niż klucz interpretacyjny – to manifestacja esencji całej płyty, bez przyjęcia której nie możemy w pełni zrozumieć emocjonalnej powagi albumu. Od pierwszych nut „Goodbye Evergreen” przez chóralnie wyśpiewane „Hold me closely, hold me tightly, lest I fall”, aż po coverowy epilog „There’s A World” wiemy, że to nie jest kolejny album znakomitego muzyka, a świadectwo cierpiącego człowieka.
Pod względem muzycznym „Javelin” to połączenie dwóch najbardziej charakterystycznych twarzy Stevensa. Z jednej strony spotkamy się tutaj z typowym indie folkowym warsztatem, doprowadzonym do perfekcji w swojej ascetycznej formie na „Carrie & Lowell” (a nieco bardziej barokowej na „Illinois”). Z drugiej – nie brakuje też potęgi eksperymentalnego popu i elektroniki spod znaku „The Age of Adz”, choć w nieco bardziej subtelnej odmianie. Efektem takiego zabiegu jest z jednej strony bardzo interesująca i robiąca ogromne wrażenie mieszanka, a z drugiej poczucie pójścia drogą środka. Nieco brakuje zdecydowania i radykalności, w ramach której talent Stevensa zawsze świeci najmocniej.
Trzy single, promujące album, czyli „So You Are Tired”, „Will Anybody Ever Love Me?” i „A Running Start” to bardzo zgrabne, indie folkowe przeboje, które najlepiej obrazują tę specyficzną sytuację. Nie ma w nich nic rewolucyjnego czy ekstremalnego, ale w swojej delikatności i kompromisach są bardzo przekonujące. Mamy jednak także takie uderzenia jak „Goodbye Evergreen” czy „Shit Talk”, które zwalają z nóg swoimi nietuzinkowymi rozwiązaniami, tak jak tylko Stevens potrafi.
Gdy po raz pierwszy przesłuchałem tę płytę pomyślałem, że jest to jeden z najmniej charakterystycznych krążków Stevensa, przez co też – bardzo możliwe – to jeden z tych, o których się szybko zapomina. Od premiery minęło jednak już miesiąc, a ja z każdym przesłuchaniem odkrywam kolejne pokłady złożoności, tak bardzo charakterystycznej dla Stevensa. To płyta, której bardzo daleko do ideału. Ba, ciężko byłoby jej wskoczyć nawet do top 5 najlepszych albumów Stevensa, ale to nie świadczy o jej słabości, a o sile dyskografii artysty.
Ten punkt widzenia jest jednak narzucony przez historię jaka mnie i wielu innych wiernych jego słuchaczy łączy z twórczością Sufjana. Spoglądając jednak na „Javelin” z perspektywy osoby, która niekoniecznie jest skrzywiona nader wysokimi oczekiwaniami czy przeszłością fanowską, można spokojnie powiedzieć, że to kolejne niezwykle poruszające i znakomite osiągnięcie indie folkowe, kontynuujące dziedzictwo trochę zapomnianego już nurtu. Tego rodzaju płyt jednak nie można sprowadzić do numerka czy chłodnej oceny jakości tekstów, złożoności muzycznej, przebojowości czy przełomowości. Takie albumy się odczuwa, a w tym względzie Sufjan zadziałał – znowu – z ogromną mocą.
Ocena: 5/6
Maciek Smółka
Lista utworów: Goodbye Evergreen; A Running Start; Will Anybody Ever Love Me?; Everything That Rises; Genuflecting Ghost; My Red Little Fox; So You Are Tired; Javelin (To Have and to Hold); Shit Talk; There’s a World.
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: