Jakiś czas temu wybrałem się w podróż do Zakopanego. To, co głównie zapamiętałem z tej trasy, to sporą ilość bilbordów reklamujących kliniki medycyny estetycznej częściowo przysłaniające widok na Tatry (które, jak mi się wydawało, w całej tej wyciecze powinny być najważniejsze). Popraw sobie piersi, powiększ tyłek, skoryguj nos, waginę… nawoływali lekarze z plakatów. Wielkogabarytowe reklamy zachęcające do korekty swojego ciała mieszały się z dziesiątkami innych reklam: od kebabów, oscypków, przez myjnie samochodowe, usługi budowalne, kluby fitness, luksusowe hotele i ich tanie odpowiedniki. Ta ciężka do strawienia papka na długo pozostała w mojej głowie utwierdzając w przekonaniu, że ludzkość zmierza w bardzo dziwnym kierunku. Mogę przypuszczać, że podobny niesmak z otaczającego ją świata czuła Coralie Fargeat pisząc scenariusz do swojego najnowszego filmu „Substancja”. Obraz właśnie wszedł na ekrany kin i pod przykrywką horroru przemyca feministyczny manifest jego autorki. I jeżeli, moja podróż do Zakopanego zaledwie zaburzała poczucie estetyki, to nowy film Fargeat przekracza jej wszelkie granice, niosąc ważne pytanie o kondycję współczesnego świata, zmuszając jednocześnie w brutalny sposób do refleksji na jego temat.
Zanim poznacie moją opinię o „Substancji”, muszę na wstępie zrobić jasną deklarację – hasło reklamujące film „Totalnie Po***ane” jest w 100% prawdziwe. Czasami spotykamy się z podobnymi deklaracjami: „najśmieszniejsza komedia roku”, „najstraszniejszy film na Halloween” itp. Z reguły tego typu chwyty marketingowe nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością. Jednak film Coralie Fargeat to faktycznie najbardziej pojebany film, jaki oglądałem od dłuższego czasu. Tym razem marketingowcy powiedzieli całą prawdę. I zanim zdecydujecie się wybrać na niego do kina, z obowiązku muszę ostrzec – będzie to krwawa jazda bez trzymanki, jakiej prawdopodobnie dawno nie widzieliście!
„Substancja” rozpoczyna się od niezwykle symbolicznej sceny, gdzie obserwujemy proces wmurowania gwiazdy w alei sław. Złote litery układające się w imię Elisabeth Sparkle, początkowo pięknie lśniące w świetle fleszy, jednak z każdą kolejną sekundą sekwencji widzimy proces ich powolnego starzenia.
Pory roku mijają w przyśpieszonym tempie, a czas odciska na niej swoje piętno. W kolejnych latach na gwieździe pojawiają się bruzdy i pęknięcia, niczym zmarszczki na skórze portretując upływ czasu. Niegdyś wspaniałe świadectwo wielkiego sukcesu, po latach staje się zaledwie jednym z wielu elementów dekoracyjnych chodnika, na który już mało kto zwraca uwagę (zapamiętajcie tę scenę, bo na koniec filmu odegra ona jeszcze jedną istotną rolę!). Akcja przenosi się do studia filmowego, gdzie Elisabeth Sparkle (w tej roli Demi Moore), podstarzała gwiazda filmowa, prowadzi program z ćwiczeniami fitness w porannym paśmie telewizyjnym. Sparkle żyje samotnie w przepięknym apartamencie z widokiem na Los Angeles, poświęcając się bez reszty swojej pracy. Realia telewizji są jednak brutalne i z każdą kolejną zmarszczką i siwym włosem, jej obecność w show staje się coraz bardziej niepożądana. Elisabeth przypadkiem trafia na ślad tytułowej substancji – nielegalnego środka, który pozornie wydaje się być lekarstwem na starość (lub mówiąc innymi słowami, przytłaczający ból przemijania). Nielegalny preparat pozwala dosłownie stworzyć młodszą, seksowniejszą wersję osoby, która z niego skorzysta. Nietrudno się domyślić, że Sparkle wchodzi do przysłowiowej króliczej nory i sięga po cudowny specyfik… i tak pojawia się SUE (w tej roli Margaret Qualley). Proces podziału rządzi się jednak pewnymi bardzo restrykcyjnymi prawami, których złamanie będzie skutkować dotkliwymi konsekwencjami…
„Substancja” zaczyna się niepozornie, ale niech was nie zmyli pierwsze 30 minut utrzymane w stylu art-housowego kina. Prawdziwa jazda dopiero nadejdzie. Mnogość gatunków i wątków, jakie będziemy mogli zobaczyć w ciągu 2,5 godzin projekcji zmienia się jak w kalejdoskopie.
Coralie Fargeat w tarantinowskim stylu bawi się wieloma konwencjami. Jej film jest utkany z najróżniejszych i najdziwniejszych elementów, nie raz czerpiąc z gatunków, przez lata spychanych na margines kinematografii. „Substancja” to z jednej strony kino gore, które w niczym nie ustępuję takim klasykom jak „Braindead” Petera Jacksona, czy „House of 1000 Corpses” Roba Zombie. Każdy, kto kojarzy produkcje z lat 80-tych („Re-Animator”, „Evil Dead”) wie, że miejscami stopień odrealnienia scen w filmach gore potrafił być tak duży, że mógł wzbudzać uśmiech na twarzy widza. I podobnie jest w „Substancji”. Niektóre fragmenty w swojej groteskowości i karykaturalności mogą nawet rozbawić (grande finale!). Jednak to tylko stan przejściowy, bo kolejny element układanki, jakim jest body horror (serwowany w swojej najbardziej namacalnej i odrażającej odsłonie) sprawi, że nawet najtwardszy widz będzie musiał wyjść ze swojej strefy komfortu. Fargeat odrobiła swoją pracę do tego stopnia dobrze, że można wręcz pokusić się o stwierdzenie, że jej film jest bardziej cronenbergowski od wszystkiego co do tej pory stworzył ojciec body horroru. Reżyserka wzięła na warsztat między innymi kultową scenę z lustrem z „Muchy” i zgrabnie wplotła ją w oś fabuły. Każdy dzieciak z lat 80-tych, który przez Jeffa Goldbluma nie mógł spać po nocy, będzie musiał przeżywać te koszmary ponownie. Jeżeli tak samo jak ja boicie się igieł, musicie wiedzieć, że Fargeat czerpie wprost masochistyczną przyjemność w pokazywaniu punkcji z każdej możliwej perspektywy. Intensywność tych ujęć jest tak duża, że po seansie jeszcze długo nie mogłem wyrzucić tych obrazów ze swojej głowy.
„Substancja” pomimo hektolitrów krwi wylanej na ekranie, jest przede wszystkim filmem feministycznym. Podobnie jak inne dzieła z tego gatunku, uderza w zgniły świat, owładnięty kultem młodości i piękna.
W „Substancji” obserwujemy środowisko show-businessu sterowane przez podstarzałych panów w garniturach, decydujących, kto się do niego nadaje, a kto nie. Panów, którzy bez mrugnięcia oka eliminują z tego elitarnego grona każdą jednostkę odstającą od wymaganego kanonu piękna. Jednocześnie jawi nam się świat, który codziennie za ekranów swoich smartfonów z zazdrością oglądają miliony osób będących w stanie zrobić absolutnie wszystko, żeby stać się jego częścią. Ja postrzegam dzieło Fargeat jako ostrzeżenie dla młodych kobiet, ale też mężczyzn, bo jest niewątpliwa uniwersalność w tym przesłaniu, którzy mogliby sprzedać przysłowiową duszę, żeby osiągnąć cel. Zapominają jednak, że nawet jak im się to uda, to będą w stanie tylko odsuwać w czasie moment, kiedy ta bezduszna korporacyjna maszyna przemieli ich i wypluje. Bo w tej pozornie idealnej rzeczywistości nic nie może trwać wiecznie, nieważne jakie środki zażyjemy i jakim operacjom się poddamy.
Film Fargeat jest też opowieścią o nałogu, uzależnieniu od tytułowej substancji i niemożności powiedzenia „stop”. Fragmenty, gdy wspólnie z widzami telewizyjnego show obserwujemy główną bohaterkę (bohaterki) na scenie, są wypełnione pastelowymi, pulsującymi kolorami, podkręconymi bardzo specyficzną muzyką. Pamiętacie piosenkę „potworka” sprzed 20 lat „Pump it up”? to właśnie muzyczny motyw przewodni „Substancji”. Sceny są sfilmowane tak, jakby obserwować świat oczami osoby na haju. Feeria kolorów uderza z każdej strony, a wszystko dzieje się niebywale szybko i efektownie, ale gdy przychodzi moment odstawienia, zderzamy się z brutalną rzeczywistością, w której zawsze na końcu pozostaje zapłacić cenę za moment ekstazy, jaki osiągnęliśmy. Wszelkie skojarzenia z „Requiem dla snu” Aranofsky’ego są jak najbardziej trafione.
Aktorsko „Substancja” to prawdziwy popis duetu Demi Moore / Margaret Qualley. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że w moim odczuciu 61- letnia Moore nareszcie doczekała się roli, z której zostanie zapamiętana, przede wszystkim jako świetna aktorka.
Moore nigdy nie cieszyła się przychylnością krytyków, a na jej koncie nie ma praktycznie żadnej dużej nagrody filmowej. Za to dorobiła się aż czterech Złotych Malin i czterech nominacji do tego niechlubnego trofeum. Dla mnie, podobnie jak Mickey Rourke w „Zapaśniku”, Demi Moore w „Substancji” doznaje prawdziwego odkupienia. Ta kreacja wymagała nie lada odwagi. I nie chodzi tu tylko o nagość, stanowiącą zaledwie drobny dodatek do całego wachlarza emocji, jaki musiała zagrać. Strach, złość i przede wszystkim przejmująca samotność, wprost emanuje z Elisabeth Sparkle (scena szykowania się na randkę). Każdy z kadrów, na którym widzimy zagubioną w swoim życiu Elisabeth przepięknie kontrastuje z sekwencjami, na których pojawia się rządna sukcesu i diabelnie pewna siebie SUE. Margaret Qualley w tej roli, jedynie potwierdza swój status (wschodzącej) gwiazdy. Jej postać ma kraść uwagę widzów (mężczyzn) w najbardziej prostacki sposób i udaje jej się to zagrać idealnie.
Każdy horror musi mieć swojego antagonistę, stojącego za całym bałaganem, który przyjdzie nam oglądać. W przypadku filmu feministycznego, nietrudno się domyślić, że ta funkcja musiała przypaść mężczyźnie.
Dennis Quaid w roli dyrektora studia telewizyjnego jest odpychający, a nawet odrażający (scena przy obiedzie) i dosłownie uosabia wszelkie zło stojące za bezduszną machiną show-businessu. Coralie Fargeat nawet nie ukrywa w kogo uderza tą postacią, nadając jej imię Harvey.
„Substancja” wyjechała z festiwalu w Cannes z nagrodą za najlepszy scenariusz. I bez wątpienia jest to jeden z bardziej odważnych i intrygujących tekstów, jaki sfilmowano w ostatnich latach. Część widzów pewnie zacznie się zastanawiać po co było dokładać te wszystkie obrzydliwości? Przecież spokojnie można było tę historię opowiedzieć w bardziej kameralnej formie psychologicznego dramatu…(czym w sumie i tak jest). No właśnie – można było. Jednak Coralie Fargeat postanowiła pójść swoją własną niezależną drogą… odległą od tego „co wypada” i „co należy” (i zapewne, czego oczekiwali od niej „starsi Panowie” z wytwórni). Jej film jest niewygodny i niekomfortowy do tego stopnia, że część widzów nie wytrzyma i opuści salę kinową. Powiem więcej, jestem w stanie zrozumieć, że ktoś może się na to zdecydować, bo seans „Substancji” to dosłownie ekstremalne, trudne do strawienia przeżycie. Film przez swoje niekonwencjonalne podejście jest dziełem, które nie sposób wyrzucić z pamięci i przez to jeszcze mocniej skłania do refleksji.
Należy dodać, że poza oczywistym ważnym społecznie przesłaniem, obraz ma jeszcze jedną zaletę, którą powinni docenić kinomani. Podobnie jak Tarantino w swoich filmach, Coralie Fargeat w „Substancji” masowo przemyca motywy znane z innych dzieł. Jeżeli tylko przełkniecie gorzką pigułkę w postaci wszelakich obrzydliwości kina gore i body horror, gwarantuję, że wyłapiecie mnóstwo odniesień do dziesiątek dzieł popkultury!
Nie sądzę, aby w zestawieniach na koniec roku „Substancja” jednomyślnie została okrzyknięta najlepszym horrorem 2024. Myślę, że dla wielu widzów będzie to film zbyt ekstremalny, przez co część osób go pominie. Muszę przyznać, że sam po wyjściu z kina byłem w takim szoku, iż trudno było mi jednoznacznie stwierdzić, czy to co widziałem rzeczywiście mi się podobało. Jest to dzieło na tyle intensywne i dziwaczne, że potrzebowałem tygodnia, aby móc coś więcej o nim napisać (miałem przyjemność zobaczyć obraz na jednym z pokazów przedpremierowych). Jednak dziś, bez wahania mogę powiedzieć, że ta 2,5 godzinna podróż przez dziwaczny i brutalny świat stworzony w głowie Coralie Fargeat, była niezwykłym przeżyciem. Bez wątpienia jest to najbardziej pojebany film roku(!), co w tym przypadku zdecydowanie należy traktować jako duży komplement ! Myślę, że za kilkanaście lat „Substancja” ma szansę stać się żelaznym klasykiem body horroru. I bardzo się cieszę ,że miałem możliwość zobaczyć ją na srebrnym ekranie!
Ocena: 5,5/6
Grzegorz Bohosiewicz
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: