Po serii podcastów, występów z domowego studia, książce, niezliczonych remiksach klasycznych albumów i nowym wydawnictwie Porcupine Tree, światło dzienne ujrzał finalny (prawdopobnie) produkt pandemicznych lockdownów, na które, jak my wszyscy, skazany był Steven Wilson.
Informacje o nadchodzącej płycie uwalniane były stopniowo. Chociaż już kilka miesięcy po opóźnionym wydaniu „The Future Bites” uwaga większości fanów skupiła się na nadchodzącym i jakże wyczekiwanym „Closure/Continuation”, to w okolicznościowych wywiadach Wilson regularnie przypominał, że jego następny solowy album jest coraz bliżej. Enigmatyczne wzmianki o „The Harmony Codex” uświadczyć można było także w wydanej w zeszłym roku autobiografii muzyka, na której to końcu znalazło się tajemnicze opowiadanie o tej samej nazwie. Niezwykła historia będąca inspiracją dla muzyki, dzięki swojej mrocznej, dystopijnej atmosferze, bardzo pobudziła moją wyobraźnię i ciekawość, co do estetyki nadchodzącego wydawnictwa.
„The Harmony Codex” to siódmy już element solowej dyskografii Brytyjczyka – eklektycznej muzycznej układanki, w której każdy składnik ma swój unikalny, niepowtarzalny charakter. Nie inaczej jest w tym przypadku, chociaż, jak mówi artysta, jego najnowszy album jest pierwszym, którego stylowi nie przyświecała żadna konkretna idea. W moim odczuciu słychać to całkiem wyraźnie, bo otrzymujemy na tej płycie mieszankę zarówno tego, co znamy dobrze, jak i całkiem nowych elementów w twórczości Wilsona. Chociaż dominują tu środki wyrazu znane najlepiej z „The Future Bites”. Jest mniej gitar, a więcej partii elektronicznych i klawiszowych. Dominują wyraziste, soczyste linie wokalne, a zwarte, piosenkowe formy ustępują tu znacznie częściej płynącym, wielominutowym strukturom, mrocznym i nostalgicznym dźwiękom oraz muzycznemu „storytellingowi” spod znaku „Hand Cannot Erase”. Natomiast intymne, obskurne muzyczne pejzaże okraszają całość subtelnym klimatem „Insurgentes”. Takie połączenie daje wielowymiarową, 65-minutową, epicką muzyczną podróż, gdzie każdy kolejny utwór to nowy, wyczekiwany rozdział niezwykłej historii – tak różnorodnej, że próżno opisywać ją w jednym zdaniu.
Zaczyna się intrygująco – „Inclination” to nieregularny, oparty o industrialny beat, patchworkowy twór na zdecydowanie więcej niż jedno odsłuchanie, bo jego nieoczywista, eksperymentalna forma kryje sporo wymagających uwagi smaczków. Muzyka wije się tu jak rzeka. Trzyminutowe intro to pokręcona, niepokojąca kompozycja z bliskowschodnimi wpływami, pulsującą elektroniką, gitarą i cudowną, przestrzenną trąbką. Gdy cichnie i zdaje się zbiegać ku końcowi, z nicości rozlega się wokal, a utwór rozkręca się na nowo, kipiąc na końcu bogato zaaranżowanymi chórkami.
Sielankowy „What Life Brings” to typowy Wilson robiący to, co robić potrafi doskonale. Delikatna, wpadającą w ucho melodia w utworach takich jak ten, czy wspaniałym „Time Is Running Out”, zapewnia dozę wilsonowych „comfort songs”, które równie dobrze mogłyby się znaleźć na płycie Porcupine Tree czy Blackfield, a które w odpowiedniej ilości zapewniają mile widziany pierwiastek tego, co dobrze znamy i lubimy. Jednak to, w czym muzyk jest jeszcze lepszy, to eksploracja nowych muzycznych terytoriów. I to właśnie najbardziej mnie w tej płycie ekscytuje. Jedną z moich ulubionych pozycji na tej płycie jest eksperymentalny „Beautiful Scarecrow”. Mamy tu do czynienia z fuzją ciężkiego, elektronicznego tła, przejmujących smyczków i potężnej, galopującej sekcji rytmicznej. Czaruje Theo Travis swoją hipnotyzującą grą z wyraźnym, bliskowschodnim wpływem.
Wilson zebrał pokaźną armię muzyków. Są zarówno nazwiska dobrze znane fanom artysty, jak i te zupełnie nowe. Na „The Harmony Codex” nie zabrakło: Mikaela Akerfeldta, nieśmiertelnego Adama Holzmana, Craiga Blundella, Davida Kollara, powracających po latach Theo Travisa czy Bena Colemana, znanego z wczesnej twórczości No-Man. Są też nowe nazwiska – Guy Pratt, czyli współpracownik Pink Floyd, Nate Wood, Sam Fogarino i Jack Dangers. No i jest jeszcze Ninet Tayeb, której nikomu przedstawiać nie trzeba i której cudowny głos czaruje ponownie w epickim „Rock Bottom”, przypieczętowany solówką Niko Tsoneva w iście floydowskim stylu. Z początku osamotniony utwór, który z czasem ewoluuje w przejmujący duet Stevena i Ninet. Wrzyna się w serce zapętloną frazą „don’t loose hope, stay alive”. „Impossible Tightrope” to nieco odstający od obecnej muzycznej estetyki Wilsona ukłon w stronę jego najbardziej konserwatywnych fanów, spojrzenie w kierunku progrockowego okresu twórczości muzyka. 11-minutowy, niemal całkowicie instrumentalny, kolos jest potężną, wędrującą historią z kapitalnym saksofonowym solo, nostalgicznym skrzypcowym intro, bajecznymi chóralnymi krajobrazami, pokręconym (typowym dla Adama Holzmana) klawiszowym solo i piękną wokalną wstawką Stevena Wilsona.
Z tak ciasno splecionego, spójnego albumu ciężko było pewnie wyłonić główny singiel, który na swoje barki wziąłby pierwsze wrażenia fanów. Ascetyczna, kameralna aranżacja „Economies of Scale” z typowym dla autora, melancholijnym wokalem czaruje intymnym klimatem i zyskuje bardzo wiele przy odsłuchu całości płyty, jako integralna część muzycznej fabuły. Utwór tytułowy to zupełnie „niesinglowa” i ambientowa kompozycja, która oddaje surrealistyczny klimat książkowego opowiadania, którego zresztą fragmenty cytowane są tutaj przez Rotem Wilson, żonę Stevena. Dziesięciominutowy utwór płynie i płynie. Mimo, że technicznie nie dzieje się tam wiele, to gęsty klimat hipnotycznego głównego motywu czyni go dla mnie punktem kulminacyjnym „The Harmony Codex”.
Dwa ostatnie utwory na albumie to moi osobiści faworyci. Przewagę w tym pojedynku ma fenomenalny „Actual Brutal Facts”. Industrialna gitara i wyrazista, transowa perkusja tworzą mroczny, klaustrofobiczny klimat, a Wilson śpiewa jak nie on – nisko, wolno, niemal rapując (!). Efekt jest zaskakujący. Sam artysta wspominał, że nawet jego najbliżsi nie byli z początku w stanie rozpoznać go w tym utworze. „Staircase” to z kolei pierwszy w dyskografii Brytyjczyka utwór kończący płytę nie będący balladą. Jest podzielony na dwie części. W pierwszej mamy niepokój. Nie brakuje wyrazistego wokalu i genialnego, pulsującego basowego solo. Później całość, w drugiej odsłonie, przeobraża się nagle w piękne, kosmiczne, fortepianowo – syntezatorowe outro, ponownie z melorecytacją Rotem. Cytuje ten sam tajemniczy fragment opowiadania. Muzyka płynie, odpływa coraz dalej, by w końcu ucichnąć, pozostawiając słuchacza oczarowanym.
„The Harmony Codex” to muzyczna przygoda, podróż, mozaika dźwięków i stylów. Dzięki udziałowi wielu instrumentalistów z różnych muzycznych światów i wszechstronności autora cieszy różnorodnością, czaruje angażującymi momentami, a estetycznie to kolejny, logiczny krok w muzycznym uniwersum Stevena Wilsona. Nie należy do albumów najłatwiejszych, jednak poświęcony mu czas procentuje. Niewątpliwie „The Harmony Codex” wciąga w swój niepowtarzalny świat.
Ocena: 6/6
Damian Wilk
Lista utworów: Inclination; What Life Brings; Economies of Scale; Impossible Tightrope; Rock Bottom; Beautiful Scarecrow; The Harmony Codex; Time Is Running Out; Actual Brutal Facts; Staircase.
Obserwuj nas w mediach społecznościowych: